Po czterech godzinach jazdy dużym, wygodnym autobusem z Santa Marty, wysiadam w Maicao na placu przypominającym raczej składowisko starych aut niż dworzec autobusowy. W dalszym ciągu jestem w Kolumbii, aczkolwiek już niedaleko granicy z Wenezuelą i nawet przez moment nie przychodzi mi do głowy, że dalszą podróż będę kontynuował jednym z tych rozpadających się aut. Pomny niedawnych przygód (patrz poprzedni artykuł), już z dwoma plecakami, jednym na plecach i drugim znacznie mniejszym, ale i cenniejszym na klatce piersiowej, rozglądam się za jakimś godziwym środkiem lokomocji. Takowego niestety brak. Od ludzi dowiaduję się, że do Wenezueli, do odległego o 100 km od granicy Maracaibo mogę się dostać wyłącznie jednym z tych wydawałoby się na pierwszy rzut oka, oddanych na złom samochodów, robiących tutaj za taxi-colectivo. Taxi-colectivo to taka taksówka, która nie odjeżdża dopóki nie uzbiera kompletu, w tym wypadku pięciu pasażerów. Zanim zastanowię się, którym autem jechać, aczkolwiek nie bardzo jest się nad czym zastanawiać, bo wszystkie takie same rzęchy, wymieniam pozostałe kolumbijskie peso na wenezuelskie boliwary i w jednym momencie staję się bardzo bogatym człowiekiem. Za kilka papierków peso (w przeliczeniu 20 dolarów) otrzymuję tyle pieniędzy, że nie mieści mi się do podręcznej torby. 120.000 w banknotach po 100, pozwijanych w 10.000 kupki. Może ktoś pamięta początki lat 90-tych w Polsce, kiedy chodziło się z takimi przepasanymi gumką stosami banknotów? To tu jest teraz tak samo. Najpotrzebniejszym artykułem codziennego użytku jest gumka do spinania plików banknotów.

Z dużym plecakiem w bagażniku, z małym na kolanach, z torbą pełną pieniędzy, w towarzystwie czterech Wenezuelek, wracających z ogromną ilością towaru (przede wszystkim artykułów spożywczych, w tym jajek, bo w Wenezueli podobno nie ma co jeść więc szaber kwitnie), starym, prykającym, ledwo trzymającym się kupy samochodem, przy otwartych oknach, w upalny czerwcowy dzień, wyruszam do kraju ogarniętego prawie, że domową wojną i czuję się trochę jak ten głupi Jasiu w piosence Kaczmarskiego, który wyruszył w poszukiwaniu wody życia. Ja poszukuję wprawdzie wodospadu Salto Angel, ale czuję się podobnie.

Ojców dom pożegnał Głupi Jasio
Szukać Wody Życia rad nierad.
Stopy ścisnął swym niedobrym braciom,
Którzy siłą go wysłali w świat.
Schedę jego wezmą i zmarnują –
Nic powiedzieć nie mógł, choćby chciał,
Więc wyruszył w drogę pogwizdując –
Starczy mu, że mowę zwierząt znał.

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu –
Śmiał się w lesie szczebiot ptasi
– Prawda to, że ci rozumu brak!
Woda Życia nie istnieje
A w obczyźnie nam zmarniejesz –
Ale on przed siebie szedł i tak.

Po dwóch godzinach zatrzymujemy się przy drodze (albo raczej, sądząc po resztkach asfaltu między wielkimi dziurami, tym co po niej zostało) na obiad. Wprawdzie ani sporządzona z kilku drewnianych pali, paru stołów, kilku ław i plastikowych krzeseł, przydrożna „restauracja”, ani menu, składające się z ryżu, fasoli i drobiowych udek nie powala na kolana, ale pozytywne jest to, że w ogóle jest coś do jedzenia. Straszyli w Kolumbii, że nie będzie tu absolutnie nic. A jest! Znaczy się nie jest tak źle – może jakoś przeżyję.

Znacznie gorzej jest w Maracaibo. Tak źle, że nie można jechać dalej. To znaczy nie, żebym ja się poddał i zrezygnował. Nie! Nie można jechać dalej z powodu blokady drogi, palonych opon, protestujących cywilów i wojska pilnującego, by nie zbliżać się zbytnio w rejon rozruchów. Stoimy. Stoimy tak długo, aż kierowca traci cierpliwość i oznajmia, że wraca do Maicao. My musimy dalej radzić sobie sami. Moje współpasażerki pewnie jakoś się do domu dostaną, a ja? Ja chcę do dworca autobusowego i potem dalej w głąb kraju, do Ciudad Bolivar, a to przynajmniej dzisiaj zdaje się być niemożliwe. Dzisiaj. Jutro podobno może się wiele zmienić, ale niekoniecznie.

Z rozmyślań, w które zapadłem, podgwizdując drugą zwrotkę o głupim Jasiu, który podobnie do mnie szedł za słonkiem tam, gdzie zachodziło, czyli na zachód, wyrywa mnie Yosleydi, jedna z moich obłożonych przemytniczym towarem współpasażerek. – Chodź ze mną – mówi, oddając mi siatkę i karton świeżych jaj. – Prześpisz się u moich rodziców, a rano zobaczymy co dalej. – Dobra. I tak lepszego pomysłu nie mam, a zawsze z kimś raźniej niż samemu. Samochodem przez blokady nie przejedziemy, ale od czego są mototaxi? Podjeżdżają dwa motorki. Jeden dla Yosleydi, drugi dla mnie. Z ciężkim plecakiem na plecach, drugim lżejszym z przodu, z workiem z zakupami i kartonem jaj, sadowię się na tylne siedzenie i…. hihi co to jest za jazda. Przez dziury, przez barykady, raz z prądem, raz pod prąd, przyspieszając, hamując, nie wiem jakim cudem nie spadłszy z siedzenia, nie zgubiwszy ani plecaka, ani siatki, strzaskawszy tylko dwa jajka, dojeżdżamy pod furtkę domu rodziców Yosleydi. Cud. To oprócz jedzenia przy drodze, druga dobra wiadomość dzisiejszego dnia. W Wenezueli zdarzają się cuda, więc śmiało mogę jechać dalej.

Szedł za słonkiem tam, gdzie zachodziło;
Pod stopami chrzęścił złoty żwir.
Ale złoto Jasia nie olśniło,
Wsłuchał się w wieczorny ptaków ćwir.
– Idź – ćwierkały – Jasiu do stolicy,
Gdzie umiera Król na łożu z piór.
Uzdrów go wywarem z ziarn pszenicy,
On ci władzę da i jedną z cór.

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu –
Wabił w lesie szczebiot ptasi
– Wszak bogactwo lepsze jest od bied!
Nie istnieje Woda Życia,
Więc przynajmniej miej coś z życia:
Ale on i tak przed siebie szedł.

Z tym jechaniem dalej, to nie tak od razu. Najpierw, czeka mnie jeszcze niecodzienna przeprawa przez wioskę, w której się właśnie znalazłem. Europejczyk (o ile w ogóle ktokolwiek tutaj słyszał kiedykolwiek coś o Europie) jest takim samym egzotycznym zjawiskiem dla tutejszych mieszkańców, jak oni dla mnie. Muszę zatem przespacerować się z Yosleydi po całej wsi, odwiedzić całą rodzinę i wszystkich znajomych. Chodzimy tak i chodzimy, wszędzie wszyscy mnie oglądają, a ja się uśmiecham i udaję bardzo zadowolonego z nowo zawartych znajomości, aż w końcu gdzieś o północy wracamy i padnięty zasypiam na wiklinowym leżaku na ogródku z tyłu domu. Śnię ukryty w dżungli wodospad Salto Angel, od którego dzieli mnie jeszcze około 1.500 km i wiele znaków zapytania, jak go znaleźć.

Nazajutrz, po nie sutym, ale bardzo od serca podanym śniadaniu – widać, że i tu mimo biedy i głodu południowoamerykańska gościnność liczy się ponad wszystko, próbujemy po raz drugi dotrzeć do dworca autobusowego. Najpierw do asfaltowej, czyli jakiejś głównej drogi, dojeżdżamy zapakowaną na full ciężarówką – wiszę więc ponownie z moimi plecakami, trzymając się balustrady tylko jedną ręką.  Potem takimi jak wczoraj mototaxi (z tą różnicą, że dzisiaj bez jaj), przebijamy się przez pozostałości wczorajszych blokad do jeszcze główniejszej ulicy i tu następuje koniec. Kierowca autobusu, którym chcemy dojechać do dworca, informuje, że dworzec nieczynny do odwołania i żadne autobusy póki co ani z niego nie odjeżdżają, ani do niego nie docierają. No to masz głupi Jasiu coś chciał – myślę i nie bardzo wiem co robić dalej. Chyba trzeba się rozejrzeć za jakimś hotelem i przeczekać ???….Albo? Albo pomyśleć nad innym środkiem transportu. Pociąg? – pytam Yosleydi. -Nie ma! Samolot? Tak – samolot. Niedaleko jest przecież lotnisko. Jedziemy. Jednak nie! Na lotnisku dowiaduję się, że następny samolot w jakimkolwiek kierunku czy to do Ciudad Bolivar, czy do Valencii, czy nawet do stolicy Caracas, będzie być może za tydzień, a może za 10 dni. Linii lotniczych wewnątrzkrajowych jest klika, w każdej siedzą trzy, cztery osoby i nie mają kompletnie nic do roboty, oprócz informowania takich pojedynczych naiwnych jak ja, o tym, że samolotów brak. Zatem znowu taksówka i wracamy do miasta. Wracamy, ale nie wracamy. Taksówkarz twierdzi, że dworzec już jest odblokowany i wszystko ruszyło. Hura – chce mi się krzyknąć. No to na dworzec proszę znaczy, a la estación por favor.

Najbliżej Salto Angel jest Ciudad Bolivar, albo ciut dalej Puerto Ortez. Ani tu, ani tu bezpośredniego połączenia nie mam. Wybieram odległą o 14 godzin jazdy Valencię i tam rozejrzę się dalej. Autobus odjeżdża o 16, czyli za 6 godzin. Odtąd dam sobie już radę sam. Żegnam się z Yoslady, dziękując za pomoc i opiekę kilkoma paczkami banknotów. Kupiwszy bilet, znalazłszy ustronne miejsce, w końcu znowu jestem sam. Niesamowicie się cieszę z ciszy i spokoju, za którym zatęskniłem. Sześć godzin czekam i siedzę na dworcu, nie tyle z obawy, by mi go znowu nie zamknęli, ale z chęci pobycia trochę samemu. Mam miejsce, mam książkę, mam spokój i w końcu mogę trochę odetchnąć. Odetchnąłem, ale spokojem długo się cieszyć nie bardzo jest mi dane. Najpierw autobus spóźnia się o ponad dwie godziny, następnie długie oczekiwanie aż wszystkie pakunki, tyle co przywiezione zza wschodniej granicy znikną w lukach bagażowych (towar z Kolumbii trzeba pewnie za pomocą autobusów rozwieść po całym kraju), potem przed wejściem do autobusu kontrola prawie jak na lotnisku, łącznie z pobraniem odcisków palców i w końcu ruszamy. O dalsze zakłócanie spokoju martwią się żołnierze na kontrolnych punktach. O pierwszej i o trzeciej w nocy wszyscy jesteśmy budzeni, wychodzimy z bagażami na zewnątrz, gdzie w świetle jupiterów każdy z osobna jest kontrolowany, rewidowany i przepytywany skąd, dokąd i po co jedzie. No cóż wojna to wojna – z  takimi konsekwencjami pobytu w Wenezueli trzeba się było liczyć, więc nie narzekam. Podobno im dalej od kolumbijskiej granicy, tym będzie spokojniej – tak mówią, a ja wierzę i czekam. W Valencii faktycznie znacznie spokojniej niż w Maracaibo, ale i tak mimo ponownego długiego, tym razem 8 godzinnego, oczekiwania na następny autobus do Ciudad Bolivar, nie opuszczam dworca. Tym razem tylko i wyłącznie dlatego, że jestem cholernie zmęczony i strasznie chce mi się spać.

Drugą noc z rzędu w autobusie, szczęściem bez wojskowej pobudki, przesypiam całą, co nie znaczy, że budząc się jestem wypoczęty i rześki. Wręcz odwrotnie – wszystko mnie boli i czuję się okropnie. Do Ciudad Bolivar zostają dwie godziny. Sąsiad  mówi, że położone 50 km dalej Puerto Ordaz jest dużo ładniejsze i radzi bym tam pojechał i tam się dowiedział którędy dalej do Santo Angel. Skoro miejscowy tak radzi, to ja gringo tak zrobię – myślę, przy okazji solennie sobie obiecując, że na miejscu od razu wezmę hotel i zostanę przynajmniej dwa dni by się rozprostować. Tęsknię za łóżkiem i za prysznicem.

W Ciudad Boliwar, jako że sporo ludzi wysiada, mamy krótką przerwę. Wychodzę z autobusu by zaczerpnąć świeżego powietrza i natychmiast zjawia się naganiacz z jakiegoś biura podróży i wciskając mi w rękę wizytówkę namawia na wyprawę do dżungli pod poszukiwany przeze mnie Salto Angel. No proszę – czyżbym już go znalazł?  Wypytuję gościa co i jak, a on mi na to, że po pierwsze, do dżungli lecimy samolotem, po drugie, że zostajemy tam trzy dni i dwie noce, no i po trzecie, że całość kosztuje 360 dolarów. Zwariowałeś chłopie – myślę po polsku, a po hiszpańsku odpowiadam, że no, że mucios gracias i, że poszukam czegoś tańszego i nie samolotem. Biedny stara się mnie jeszcze przekonać, że bez samolotu się nie da i że gdzie indziej nic tańszego nie znajdę id.itd. Ja mu nie wierzę – jak się okaże, niestety. Przekonany, że pod najwyższy wodospad świata mogę się dostać przejeżdżając przez dżunglę jeepem, bo tak mi opowiadał Darek, przyjaciel z Meksyku, który był tam parę lat temu, a że był prawie wszędzie i prawie cały świat widział, przeto mam do niego większe zaufanie niż do nagabującego mnie przedstawiciela biura podróży, który jak mniemam chce mnie naciągnąć na drogą, luksusową wycieczkę. Jak się okaże to spory błąd. Na razie wiem, że chcę tak jak Darek dojechać tanio pod wodospad jeepem i wrócić. Wsiadam zatem z powrotem do autobusu i jadę do Puero Ordaz z nadzieją, że tam znajdę coś lepszego.

Nie chciał władzy Jasio, bo był głupi
I nie myślał o najsłodszym z ciał,
Boby się miłością, władzą upił,
A on Wodę Życia znaleźć miał.
Zawędrował w osypiska dzikie,
Gdzie się węże wiły mu u nóg.
Uciekłby – kto mądry – przed ich sykiem,
Ale Jasio syk zrozumieć mógł!

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu,
Jeśliś nas się nie przestraszył –
Idź przed siebie ścieżką na sam szczyt;
Lecz nie zważaj na uroki,
Nie oglądaj się na boki,
Bo cię wtedy nie ocali nikt.

W Puerto Ordaz wprawdzie, poza drogimi samolotowymi wycieczkami, innej drogi do wodospadu nie znajduję, za to za sprawą poznanego na dworcu taksówkarza Alejandro, przeżywam w dorzeczu Orinoko dwa przepiękne dni. Alejandro, najpierw tak jak sobie obiecałem, prosto z autobusu zawozi mnie do porządnego, takiego czterogwiazdkowego hotelu. Zatrzymuję się w luksusowym hotelu nie dlatego żebym nagle stał się rozrzutny, ale dlatego, że: a) potrzebuję po trzech nieprzespanych nocach szerokiego łóżka i gorącego prysznica, b) jak już wspomniałem za sprawą torby wypchanej pieniędzmi, póki co na taki luksus mnie stać. Jak łatwo się domyśleć w Wenezueli panuje ogromna inflacja, która powoduje, że ludzie pozbywają się lokalnych pieniędzy, inwestując w dolary lub euro. To z kolei automatycznie napędza czarny rynek, na którym zaopatruję się w przewiązane gumką grube paczki banknotów. Dolar oficjalnie w banku kosztuje 2 boliwary z hakiem, a na ulicy możne go sprzedać za prawie 7, oczywiście pod warunkiem, że się go ma w gotówce, a nie na karcie kredytowej. Szczęściem mam niewielki zapas i w ten sposób luksusowy hotel jest w zasięgu moich finansowych możliwości. Trudno opisać doznanie, jakiemu ulegam zmywając pod strugami ciepłej wody trzydniowe zmęczenie i prostując zbolałe ciało w wielkim wygodnym łożu. Pominę to i skoncentruję się na tym co dzieje się później. A później jest zwiedzanie z Alejandro miasta, bezskuteczne szukanie lądowej, taniej drogi do dżungli z wodospadem i parę mniej znaczących epizodów. Ważne, że umawiam się z Alejandro na drugi dzień rano na wypad nad Orinoko i ewentualną przejażdżkę po rzece, którą w biurze podróży, przy okazji poszukiwań Salto Angel, chcieli mi sprzedać najpierw za 80, a po godzinie, po sprawdzeniu czy wycieczka w ogóle jest możliwa, za 200 dolarów. Ani za 80, a tym bardziej za 200 dolarów, bujania się po rzece nawet jeżeli jest to Orinoko, bym nie kupił. Natomiast mój nowy przyjaciel, taksówkarz i przewodnik w jednej osobie proponuje, że rano sami pojedziemy do przystani i na własną rękę poszukamy czegoś tańszego i na taką propozycję oczywiście przystaję. Rano, zgodnie z umową Alejandro przyjeżdża. Jest bardzo zdenerwowany, przestraszony i stanowczo odmawia jazdy do portu. Właśnie na jego oczach, dwie minuty temu, przed samym hotelem, w którym mieszkam w trakcie strzelaniny zabito człowieka. O! właśnie podjeżdża policja i zbiera się gromadka gapiów – widzę wchodząc do samochodu Alejandra. W porcie podobno jeszcze niebezpieczniej niż tu, w wydawałoby się spokojnej dzielnicy, więc nie ma co ryzykować – tym bardziej, że jak przekonuje Alejandro, pływanie łodzią po szerokiej rzece to w sumie żadna atrakcja. Nie musi mnie przekonywać. Patrząc na radiowóz i gromadę ludzi, nie tylko w duchu przyznaję mu rację. Nigdzie nie jedziemy – mówię, a Alejandro sam trochę ochłonąwszy uspakaja i mnie i proponuje miast wypadu do niebezpiecznego portu wycieczkę po dwóch bardzo widowiskowych, pełnych wodospadów, jezior, dzikich zwierząt, a jednocześnie bezpiecznych parkach krajobrazowych. Ot mądrego i przyjemnie posłuchać, przypominam sobie słowa Kargula z „Kochaj albo rzuć” i bez oporów przystaję na propozycję mojego bądź co bądź przewodnika po dorzeczu Orinoko, który na pewno wie lepiej co można, a czego nie.

Nic lepszego chyba nie mogło mi się wydarzyć. Jedziemy w miejsca, gdzie dziesiątki rzek i rzeczek wpływa do siebie, łącząc się niezliczonymi wodospadami i mknie dalej w kierunki tej największej Orinoko. Zwiedzamy targ rybny przy samy brzegu tej jednej z największych rzek Ameryki Południowej. Wędrujemy ponad trzy godziny przez tropikalny las, w którym zaskakują nas, a to małpy, przeskakujące stadnie z drzewa na drzewo, a to ogromne ryby, przepływające ławicami pod drewnianą kładką, na której stoimy, a to kolorowe motyle, których jest tu niezliczona ilość, a to wypalone od słońca, jak od pożaru palmy, czy w końcu olbrzymi wodospad, z którego miasto poprzez umieszczone pod nim turbiny czerpie swoją energię.

Największą niespodziankę sprawia mi jednak natura. Nigdy do tej pory nie przeżyłem krótkiej, 10 minutowej tropikalnej burzy. Z nieba, które w jednym momencie zakrywa się grubą warstwą chmur, nagle jak nie lunie, to tak jakby się klapa w niebie otwarła, spuszczając na nas strugi wody. Dobrze, że akurat w tej chwili znajdujemy coś w rodzaju szałasu, w którym możemy się schronić. Ocho – mówię do Alejandro, spoglądając w górę – to teraz sobie ze dwie godziny tu posiedzimy. Nie, góra dziesięć minut – odpowiada i wyciąga z torby drugie śniadanie. W sam raz tyle, by trochę odpocząć i coś przekąsić. Też mam, wodę i kanapkę, której nawet nie kończę, gdy niebo na powrót robi się błękitne, a słońce znowu pokazuje na co je stać w tropikach. Woda, która tyle co spadła z nieba, nie zdążywszy nawet dobrze dotknąć ziemi , momentalnie unosi się w formie pary i wraca do niego z powrotem, a my otuleni jej przeźroczystym welonem, wdychając głęboko w płuca, świeże zjonizowane powietrze, wracamy niestety do samochodu. Alejandro pokazując po drodze, gdzie i jak mieszka, a mieszka bardzo fajnie w niewielkim stojącym nieco na uboczu domku, odwozi mnie do hotelu, tym samym kończąc mój jak dotąd najpiękniejszy dzień w Wenezueli.

Wieczorem ruszam dalej szukać drogi do Santo Angel. Dowiedziałem się właśnie, że i stąd i z Ciudad Boliwar, gdzie byłem wczoraj, do Santo Angel można się dostać jedynie samolotem. No ale przecież Darek dojechał tam samochodem? Nie daję za wygraną i szukam dalej. Darek wspominał coś o wiosce El Dorado leżącej przy drodze w kierunku do Brazylii. Jadę zatem nocnym autobusem przez El Dorado aż do Santa Helena przy samej granicy i nic. Ani z El Dorado, ani z Santa Helena do dżungli dojazdu drogą lądową nie ma. W Santa Helena, do której dotarłem wcześniej rano, bardzo miła pani w biurze podróży rozwiewa ostatecznie wszystkie moje wątpliwości. Do parku Narodowego Canaima, w którym jest Santo Angel, można tylko i wyłącznie dostać się samolotem i to najtaniej z Ciudad Boliwar (a więc agent onegdaj na dworcu nie kłamał i nie naciągał). Z El Dorado, czy też z Santa Helena można i to faktycznie jeepami wybrać się na dwu lub trzy dniową wycieczkę po dżungli Gran Sabana, gdzie też są bardzo wysokie, bo ponad 100 metrowe wodospady, ale to jednak nie to, czego szukam. Salto Angel mierzy bez mała 1.000 metrów. Darek zapewne był jeepem na takiej wyprawie i pewnie zapomniał i niechcący wprowadził mnie w błąd. Cóż trudno, bywa i tak. Teraz mam jasność i dylemat. Wracać znowu 14 godzin autobusem do Ciudad Boliwar, czy też będąc już na granicy z Brazylią opuścić pogrążoną w chaosie Wenezuelę, rezygnując z najwyższego na świecie wodospadu i jechać dalej w kierunku Rio de Janeiro? Asia, której skarżę się z moich niepowodzeń w poszukiwaniu Salto Angel, mówi wracaj. Wracaj i szukaj dalej skoro już jesteś tak blisko. Kaczmarski, śpiewa … woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść. Skoro tak, skoro warto i skoro faktycznie jestem tak blisko (aczkolwiek byłem już bliżej) no to wracam. Znowu kilkanaście godzin w autobusie?!!!

Pnie się w górę ścieżką kamienistą
Wśród upiorów, widm, bezgłowych ciał,
Ale nie przeraża go to wszystko
Bo nie takie strachy z domu znał.
Widzi już na szczycie jak ze źródła
Woda Życia tryska srebrną mgłą –
A przy źródle jeden z braci mruga:
Popatrz Jasiu w dół, tam jest twój dom:

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu,
Coś na złudę się połasił –
Raz spojrzałeś w dół, jedyny raz:
Na nic trudy, droga krwawa,
Zniknął dom i brata zjawa
I zmieniłeś się pod szczytem w głaz.

Wraca teraz Głupi Jaś z kamienia,
Pełznie drogą rok po roku – cal,
Lecz przeminą całe pokolenia
Nim pokonać zdoła złotą dal.
A gdy dotrze już do domu kamień,
Dzieciom ktoś opowie o nim baśń
I pojawi się przy starej bramie
Ożywiony baśnią Głupi Jaś.

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu,
Rozumiałeś mowę ptasią,
Ale więcej już rozumiesz dziś:
W baśniach śpią prawdziwe dzieje;
Woda Życia nie istnieje,
Ale zawsze warto po nią iść.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem wsiadam w autobus i następnego dnia przed południem po 18 godzinach wysiadam na dworcu w Ciudad Boliwar. Tym razem żaden agent mnie nie zaczepia. Muszę zaczepiać, szukać i pytać o jakieś biuro podróży sam. Znajduję Rubena Salazora, właściciela Agencji Turystycznej Eco Adventures, który słysząc o moich poszukiwaniach najpierw nieco się zdziwił, a potem cudownie i serdecznie mną zaopiekował. Wszystko co chcę i co potrzebuję załatwia od ręki, a na dodatek zbijamy cenę trzydniowej wycieczki do PN Canaima, obejmującą przelot samolotem tam i z powrotem, dwa noclegi na miejscu (w tym jeden w dżungli w hamaku pod samym wodospadem), kilkugodzinny transport łodzią w górę i w dół rzeki do wodospadu i z powrotem, i pełne wyżywienie z 360 dolarów na 270. Na dodatek jako, że wycieczka miałaby się rozpocząć za trzy dni, jako bonus dostaję darmową jedną dobę w zaprzyjaźnionym z Rubenem pensjonacie.

W tym momencie czuję, że ostatnie słowa piosenki o głupi Jasiu spełniają się i że warto było wrócić. Poszukiwany z takim mozołem wodospad Salto Angel mam w przysłowiowym zasięgu ręki.

Zapisz

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł