Gdyby chcieć odpowiedzieć na wydawałoby się proste pytanie – dlaczego znowu Ameryka Południowa? – to odpowiedź miałbym jedną. I to wcale nie lakoniczną typu: bo dziko, bo tajemniczo, bo egzotycznie, bo fajnie itd., chociaż to wszystko niewątpliwie się zgadza. Mnie jednak po raz drugi do Ameryki Południowej ciągnie co innego. Wodospad Salto Angel w Wenezueli. Mam jakąś dziwną słabość do wodospadów i gdzie tylko mogę od razu wyruszam na ich poszukiwania. Oprócz tych zdaje się najpiękniejszych, ukrytych w peruwiańskich czy kostarykańskich dżunglach, znalazłem też te najsławniejsze: największy na świecie Iguazu na argentyńsko – brazylijskiej granicy i Niagara w USA z największą na świecie przepustowością wody. Teraz nadszedł czas na ten najwyższy.

Z Meksico City, w którym będąc po raz trzeci zaczynam się czuć jak w swym rodzinnym mieście, porannym samolotem wylatuję do Bogoty. Jako, że samolot startuje o 7:30 rano, to na lotnisku muszę być przed szóstą, a że metro otwierają o piątej, więc od samego rana jestem na wysokich obrotach. Szybko wstać, szybko dotrzeć do metra i szybko na lotnisko. W samolocie trochę przerwy, a w Bogocie znowu szybko. Za godzinę mam samolot do Baranquille, a trzeba jeszcze przejść przez biuro imigracyjne, do którego jest bardzo długa kolejka. Na szczęście jestem w Ameryce Południowej, a tu jak już wielokroć wspominałem ludzie są nader uprzejmi i jak tylko pokazuję bilet z godziną odlotu z miejsca przepuszczają mnie do przodu. Teraz szybko odnaleźć właściwy Gate, przejść przez bramki bezpieczeństwa i dobiec do punktu odprawy do samolotu. Wszystko biegiem. Zdążam z 5 minutowym zapasem. W samolocie troszeczkę odetchnąwszy, spostrzegam, że Ameryka Południowa, którą bardzo powoli opuszczałem niespełna dwa lata temu, wita mnie niesamowitym pośpiechem. Wcale mi się to nie podoba. Myślę, że muszę trochę zwolnić, bo strasznie nie lubię sprawiać radości temu, co to się cieszy jak się człowiek spieszy. Zwolnić?! Dobrze powiedziane, ale jak tu wrzucić niższy bieg, kiedy po wylądowaniu w Baranquille znowu się trzeba będzie spieszyć by przed zmierzchem dotrzeć do odległej o 150 km Santa Marty, w której planuję zatrzymać się parę dni. Szukać po ciemku, z nielekkim plecakiem hostelu nie bardzo mi się uśmiecha toteż po raz kolejny trzeba będzie wziąć nogi za pas i znowu gnać. W duchu obiecuję sobie, że od jutra zwolnię. Z taką myślą oparłszy się o okno, bez patrzenia na znikającą pode mną i za mną Amerykę Północną, ucinam sobie krótką drzemkę.

W Baranqille, po odebraniu z taśmy plecaka, chowam do niego aparat fotograficzny (w samolocie aparat trzymam jako bagaż podręczny, bo z plecaka łatwo może zniknąć), by dyndając na szyi nie kusił potencjalnych amatorów szybkiego zarobku i zgodnie z przewidywaniami szybko wybiegam z lotniska szukać autobusu. Na dworzec autobusowy daleko, plecak ciężki, a słońce, które już dawno przestało być w zenicie zaczyna chylić się ku zachodowi. Muszę się spieszyć, a to niedobrze. Pośpiech albo inny czort kuszą mnie by zdecydować się na podróż do Santa Marty tzw. colectivo, a nie odjeżdżającym z dworca dużym turystycznym autobusem. Colectivo to mniejsze autobusy jeżdżące bez planu i zatrzymujące się wszędzie, gdzie ktoś zamacha. W drzwiach takich busików zwykle stoi pomocnik kierowcy, który tubalnym głosem informuje o kierunku jazdy, nagania pasażerów i kasuje opłatę. Takie właśnie colectivo, z którego dochodzi donośne – Santa Marta, Santa Marta, zatrzymuje się przede mną, a ja z radością, że tak szybko mam połączenie, oddawszy na prośbę kierowcy plecak do bagażnika, ładuję się do środka. Jak się wkrótce okaże, jest to błąd.

Do Santa Marty, miast jak przypuszczałem dwóch, no może dwóch i pół godziny, jedziemy prawie cztery. Ciągłe zatrzymywania się by wysadzić lub zabrać nowego pasażera i wjeżdżanie po drodze do każdej wioski, robią swoje. Gdybym się tak nie spieszył i poszedł na dworzec, pewnie byłbym szybciej – przeklinam się w myślach, wychodząc na przystanku w Santa Marcie już w zupełnych ciemnościach. Szczęściem z szukaniem hostelu idzie sprawniej. W pierwszym wprawdzie nie ma miejsc (są wakacje), ale w drugim oddalonym o niecałe 15 minut pieszo, są i miejsca i miła obsługa i bardzo dobra cena. Zostaję. Zrzucam plecak i przestaję się spieszyć. Niestety na krótko!

Jednocześnie z otwieraniem plecaka, dobiega mnie jakby zza światów, piskliwy, radosny śmiech tego, co to jak już wspominałem bardzo nie lubię gdy się cieszy. W plecaku brakuje aparatu fotograficznego!!! Z tego całego pośpiechu nie pomyślałem, że oddając w autobusie plecak do bagażnika, pozbywam się nad nim kontroli, dając tym samym możliwość jego penetracji. No to po ptakach, znaczy po aparacie – myślę z bardzo smutną miną, bo przede mną przecież jeszcze tyle miejsc, które chciałbym uwiecznić, a takiego drogiego i dobrego aparatu po raz drugi nie kupię. Ale szkoda – myślę i w tym samym momencie przychodzi mi do głowy następna myśl. Przecież jadąc autobusem, bardziej z nudów niż z potrzeby zrobiłem zdjęcie szoferki (bo taka ładna z wszystkimi tymi południowoamerykańskimi bajerami: frędzelki, medaliki figurki itp.), na którym uchwyciłem facjatę kierowcy. Skoro jest kierowca to być może tym tropem dojdę do złodzieja, podniecam się z nadzieją i znowu szybko biegnę do właścicielki hostelu. Odzyskać w Kolumbii skradzioną rzecz, tym bardziej cenną, graniczy pewnie z cudem, ale spróbować trzeba. Z córką właścicielki (o, a jakże by inaczej, imieniu Marta, bo w końcu jesteśmy w Santa Marta), jedziemy na dworzec. Tu już wszystkie okienka zamknięte. Jedziemy na pobliską stację benzynową, gdzie większość autobusów uzupełnia swoje baki. Tu pierwszy zagadany sprzedawca paliwa nie tylko rozpoznaje kierowcę, ale zna też firmę, dla której pracuje. To Luis El Raton z firmy Cardenal – mówi, a ja cieszę się bo złapałem trop. Teraz na policję. Ta nie wykazuje żadnego zainteresowania, ani żadnej ochoty by zająć się sprawą. Dalej muszę więc działać sam.

Następnego dnia od rana biegam po dworcu. Na szczęście w firmie Cardenal już ktoś jest. Z agentem firmy Cardenal niejakim Juanem ustalamy numer telefonu pana El Ratona i dzwonimy. Jest. Będzie o piątej wieczorem na przystanku w Santa Marta, na tym samym na którym wczoraj wysiadałem. Poczekam. Rozmowa z kierowcą i jego pomagierami jest krótka, ale treściwa. Wprawdzie zarzekają się, że z kradzieżą nie mają nic wspólnego, ale obiecują będąc jutro w Baranquille popytać znajomych – może któryś coś wie. Acha – nie mają nic wspólnego? Już im wierzę… Trochę straszę policją, choć wiem, że oni wiedzą, że to blef. Trochę biorę na litość, tłumacząc, że w aparacie zostały zdjęcia z mojej kilkuletniej podróży przez świat, które są dla mnie dużo cenniejsze niż sam aparat. Nie mając poza groźbą i prośbą żadnych innych argumentów, uzbrajam się w cierpliwość, wracam do hostelu i czekam do jutra. Jutra, w którym tak jak dziś umówieni jesteśmy na 17-tą. Nazajutrz o 17-tej od agenta firmy Cardenal, który utrzymuje z nimi kontakt telefoniczny dowiaduję się, że mają spóźnienie i będą nie wcześniej niż o 20-tej. Czekam. Nie opłaca mi się wracać do hostelu oddalonego o około 4 km. Czekam zatem na dworcu, wykorzystując czas na obserwacje. Dworce pod każdą szerokością geograficzną to ciekawe miejsce do tego typu zajęć. Tutaj jak w życiu spotyka się ludzi, którzy dokądś jadą, skądś wracają, spóźniają się na swój przewóz, albo wsiadają nie do tego, do którego powinni. Tutaj z wygodnego autobusu przesiada się na niewygodny motocykl (pod autobusy podjeżdżają tzw. mototaxi) lub odwrotnie. Tutaj jak w życiu nawiązuje się przelotne lub długotrwałe znajomości. Tutaj się je, śpi, a przede wszystkim czeka. Czeka na dalszy ciąg podróży tej dosłownej i tej w przenośni.

Czekam i ja na mój dalszy ciąg. Luisa i jego bandy jak nie było tak nie ma. Agent skończył pracę i poszedł do domu. Dworzec pustoszeje. O 22-giej daję za wygraną i ja. Wracam do hostelu pewien, że jutro znowu tu wrócę, bo jeszcze się nie poddaję. Tym razem przyjeżdżam z Martą. Ona dziewczyna z ogromnym południowoamerykańskim temperamentem robi najpierw raban w firmie Cardenal, potem pilnującemu dworca policjantowi każe dzwonić do kierowców feralnego autobusu i w ciągu zaledwie paru minut wszyscy (Marta, agent i policjant) z komórkami przy uszach szukają złodziei.

No to teraz się nie wywiną myślę, a na potwierdzenie moich myśli słyszę od Juana, że chłopaki już jadą, że mają ze sobą aparat i że będą jak zwykle po południu w Santa Marta. Są nawet ciut przed czasem. O 16:30 odzyskuję mój aparat, zbywając lakonicznym uśmiechem chęć wyłudzenia kilkunastu dolarów jakoby tytułem znaleźnego.

Mam nadzieję, że wór z niechcianymi niespodziankami w tym momencie się wyczerpał i po przyczepkowych kłopotach na pożegnanie Ameryki Północnej i aparatowych nieszczęściach na powitanie Ameryki Południowej nic podobnego mnie już nie czeka. Zaopatrzony w nowe doświadczenia jak podróżować z plecakiem: po pierwsze nie spieszyć się, po drugie mieć dwa plecaki (kiedyś tego unikałem ze względu na wygodę) – jeden główny z ciuchami, butami itd. i drugi mniejszy z rzeczami wartościowymi, który zawsze można mieć przy sobie, no i po trzecie nie podróżować tanimi autobusami, nie dającymi kuponu na bagaż, zamierzam szybko (znowu szybko!) zapomnieć o opisanych wydarzeniach i jak najszybciej, albo nie, tym razem nie jak najszybciej, lepiej powoli ruszyć w dalszą drogę w kierunku Wenezueli. Zatem jeżeli powoli to nie jutro, jak pierwotnie planowałem, a pojutrze wyjadę z gościnnego hostelu El Dorado w Santa. Jutro zostawię sobie na spacer po mieście, na pożegnanie Karaibskiego Morza, z którym nie wiem kiedy się znowu spotkam, na zasięgnięcie języka jak najlepiej dostać się do Wenezueli no i w końcu na ukojenie lekko skołatanych nerwów.

W trakcie spaceru przez znane mi już z ostatniego tu pobytu półtora roku temu, dzielnice starego miasta i te nowe, w których jestem po raz pierwszy z dziką radością fotografuję wszystko, co możliwe moim nowo odzyskanym aparatem. Frajdy mam przy tym mnóstwo, bo ciągle jakoś nie chce mi się wierzyć, że oto trzymam w ręku skradziony parę dni temu w wydawałoby się złowrogiej Kolumbii drogocenny sprzęt. Pstryk facetowi sprzedającemu mocną, słodką kawę zwaną tinto i papierosy na sztuki, pstryk rybakom, oprawiającym tyle co wyciągnięte z morza ryby, pstryk plaży, która wygląda jak wielka piaskownica pod blokiem, pstryk ośnieżonym na horyzoncie wysokim na prawie 6.000 metrów górom Sierra Nevada, pstryk morzu, pstryk kolorowym uliczkom cudownego miasta, pstryk fryzjerowi pod gołym niebem (to tu powszechny widok), pstryk, pstryk, pstryk, Ileż w tym radości.

Odpocząłem, wyluzowałem, popstrykałem – nic tylko jechać dalej. O piątej rano mam autobus (tym razem duży, bezpieczny i solidny) do przygranicznego Maicao. Jak stamtąd dostanę się do Wenezueli i dalej do dżungli z wodospadem Salto Angel, jeszcze nie wiem. Póki co patrząc przez szyby mknącego autobusu, mijając pole namiotowe Los Angeles, na którym w cieniu wysokich palm, przy huku uderzających o piaszczystą plażę morskich fal, mieszkałem rok temu, przypominając sobie wędrówkę stromymi klifami w przepięknym, mijanym właśnie parku Tayrona, jestem pewien, że i tym razem Ameryka Południowa będzie dla mnie równie otwarta, równie gościnna i równie malownicza, jak ta którą pamiętam z ostatniego pobytu. Bienvenidos en Sur America.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł