[autor: Jolka]
Następny dzień upłynął nam w podróży do Ruteng. Bardzo, bardzo niefajna to była podróż. Upał, zakręty, tłumy w autobusie i jeszcze inne nieprzyjemności, o których nie chcę pisać, bo przykro mi się bardzo robi na samo wspomnienie. Indonezja ma mnóstwo cudownych rzeczy, które warto podziwiać i się nimi zachwycać, ale można również trafić tu na straszne widoki i okrucieństwo ludzi. Ale nie będę o tym pisać, zbyt smutne to wspomnienia
Po wielu godzinach dotarliśmy do Ruteng, miasta w zachodniej części Flores i było to miasto widocznie zamożniejsze od poprzednio odwiedzanych przez nas. Murowane budynki, szerokie ulice, place, no i bardzo miły hotel w którym się zatrzymaliśmy. Hotel był prowadzony przez przemiłe siostry zakonne, bezustannie szeroko uśmiechnięte, co mnie zaskakiwało za każdym razem jak natknęłam się na ten uśmiech. Tutaj wszyscy ciągle się uśmiechają, ale żeby zakonnice też i to tak szeroko i to do obcych sobie osób, no i do mężczyzn… Nigdy się z tym wcześniej nie spotkałam. W Polsce zakonnice owszem uśmiechają się, ale tak jakoś dobrotliwie i łagodnie, tak duchowo, a uśmiechy indonezyjskich zakonnic są jakby flirciarskie?
Hotelik był uroczy i bardzo czysty, panie zakonnice bez przerwy sprzątały i korytarze i otaczające hotel ogrody. Ja z Aśką wybrałyśmy się rozejrzeć po mieście, Witek stwierdził, że woli zostać w pokoju i napisać artykuł na bloga. W czasie spaceru bardzo szybko natknęłyśmy się na dziwne zjawisko – ciągle podchodzili do nas jacyś chłopcy czy też młodzi mężczyźni i nawiązywali z nami rozmowę, zawsze według tego samego schematu: „cześć, jesteśmy studentami w tutejszej szkole i chcielibyśmy z wami porozmawiać po angielsku, żeby potrenować język, a w przyszłości chcemy zająć się oprowadzaniem turystów po naszej okolicy”. Nie chciało nam się za bardzo z nimi gadać, bo schemat konwersacji był nudny, a ich umiejętności językowe słabe, więc ja wykręcałam się jak się tylko dało, że ja nie znam angielskiego albo że się śpieszymy. Ale koniec końców poczułam się zaniepokojona, gdy chyba szósty z kolei koleś zaczął za nami iść mimo, że odmówiłyśmy konwersacji, a zupełnie nie wyglądał na studenta. Wzbierały we mnie podejrzenia, że to jakaś tutejsza mafia, chcą nas okraść albo i co gorszego. Do końca naszego pobytu w Ruteng, zagadka – czego oni właściwie od nas chcieli – nie została rozwiązana. Być może faktycznie jakaś nadgorliwa nauczycielka angielskiego nakazała wszystkim uczniom dybać na nielicznych turystów w mieście i gadać z nimi ile się da po angielsku. Cóż, widocznie miała klasę złożoną z samych chłopców, bo żadne kobiety nas nie zaczepiały. Było to dla mnie dosyć nieprzyjemne, kupiłyśmy sobie z Aśką po małej puszce piwa, które chciałyśmy gdzieś wypić w ładnym otoczeniu, ale przez to natrętne towarzystwo nie udało nam się i ostatecznie uciekłyśmy do hotelu. A w hotelu prowadzonym przez siostry zakonne picie alkoholu było niewskazane.
Plan był taki, żeby następnego dnia jechać dalej. Ruteng nie wyglądało ciekawie, ludzie o ile tu przyjeżdżają to po to tylko, żeby obejrzeć pola ryżowe w kształcie pajęczyny – ja wiem, czy to takie ciekawe? Ale przy śniadaniu w hotelu poznaliśmy Jurka. Polak, sympatyczny, przewodnik wycieczek, na wakacjach w Indonezji. Jurek miał plan zwiedzania Ruteng więc czemu się do tego planu nie podłączyć, nie zobaczyć okolic, jak tutaj już jesteśmy, w końcu bardzo nam się nie śpieszyło. W planie Jurka były pozostałości po tradycyjnych wioskach, widoki pól ryżowych w kształcie pajęczyn i zwiedzanie jaskini, w której znaleziona praprzodka homo sapiens, czyli homo florentikus – na pewno przekręciłam tę nazwę. Przyznaję, że obejrzane atrakcje nie zrobiły na mnie wrażenia, ale dzień upłynął bardzo przyjemnie. Największe wrażenie zrobiła na mnie przepyszna imbirowa kawa w bardzo miłej knajpce w Ruteng, którą wypiliśmy na samym początku dnia. Szukałam potem takiego samego smaku przez cały pobyt w Indonezji, ale już nigdzie nie znalazłam i sama niestety nie wiem jak zrobić kawę o aromatycznym i silnym smaku imbiru.
Wynajętym samochodem poobjeżdżaliśmy wszystkie punkty planu, porobiliśmy zdjęcia, ja i Aśka wysłuchałyśmy niekończącej się dyskusji między Witkiem i Jurkiem na tematy przeróżne, głównie historyczno-polityczne. Dyskusja między panami trwała przez kilka następnych dni, gdyż Jurek przyłączył się do naszej małej wycieczki. Po jakimś czasie przysłuchiwanie się im dosyć mnie znudziło, a włączyć się do rozmowy nie mogłam, bo tematy po części były mi niestety słabo znane – z historii jestem noga, dzięki moim beznadziejnym szkolnym nauczycielom, totalnym nudziarzom – a jak temat był mi znany bardziej, to i tak musiałam przebijać się poprzez potok wymowy płynący bezustannie z ust obu panów. Czasem próbowałam, ale najczęściej dawałam sobie spokój i kompletnie się wyłączałam, oglądając okoliczne widoki, a te Indonezja ma przecudne, rośliny, drzewa, kwiaty, mimo iż oglądałam je już od kilku dni, wciąż wprawiały mnie w niekłamany zachwyt.
Co do Ruteng: warto czy nie? Moim zdaniem – można przyjechać, ale żaden to „must see” nie jest. Tak jak pisałam, knajpka podobała mi się bardzo wraz z cudowną kawą imbirową, można na rynku miasta kupić sobie różne ciekawe słodycze w jednym z kramów, jakieś dziwne ciasteczka, wszystkie bardzo smaczne i nie wiadomo z czego zrobione. Ładne są oczywiście pola ryżowe, faktycznie nigdzie potem pól o takim kształcie nie widziałam. Kilka starych domów w tradycyjnej wiosce pewnie podobałoby mi się bardziej, gdyby był z nami przewodnik z prawdziwego zdarzenia, który by potrafił nam zajmująco opowiedzieć o historii plemienia, zwyczajach, legendach. Ale nikogo takiego z nami nie było, był tylko pan kierowca, a chaty owszem ciekawe, ale bez historii niestety długo w pamięci mi nie zostaną. Ten sam problem był z jaskinią – miejscem znalezienia zwłok naszego praprzodka, sama jaskinia to nic specjalnego, muzeum przy niej pełne było kolorowych plansz z opisami, ale bez eksponatów, no i nic mi w głowie nie zostało, bo brakowało kogoś opowiadającego fascynującą historię tego miejsca. Może jak ci wszyscy chłopcy z Ruteng nauczą się w końcu angielskiego i zostaną przewodnikami wycieczek to okolice miasta staną się numerem jeden na mapie Flores dla wszystkich białasów?