[autor: Jolka]

Z Ruteng pojechaliśmy do Labuhanbajo. To ostatnie nasze miasto na Flores, położone na zachodnim krańcu wyspy, miejsce numer jeden ze względu na fakt, iż jest bazą wypadową na wyspę Komodo. Skoro byliśmy w czwórkę to postanowiliśmy na ten ostatni, kilkugodzinny odcinek trasy wynająć samochód. Koszt nie za duży, a jaka różnica w komforcie. Zazwyczaj jestem zwolenniczką lokalnych autobusów, trzeciorzędnych knajpek i lichych hotelików, ale po ostatniej koszmarnej, traumatycznej podróży z obawą myślałam o następnym zatłoczonym autobusie. Tak więc jechaliśmy sobie spokojnie odgrodzeni od wszelkich niedogodności indonezyjskich, klimatyzowanym, obszernym pojazdem, zatrzymując się gdzie tylko chcieliśmy po drodze, by kupić owoce, albo podziwiać widoki.

Labuhanbajo to nie za fajne miasto. Duży ruch, ciągły hałas, ciągle coś się buduje, remontuje, chodniki mają gigantyczne wyrwy, albo są pozastawiane wszystkim co się da na nich postawić. Ale ma jedną niezaprzeczalną zaletę – mnóstwo różnych knajpek, tanich i drogich, ciekawych i nieciekawych, zachodnich i indonezyjskich. W jednej można wypić kawę, w drugiej piwo, do trzeciej pójść na lunch, a potem znowu na sok i spędzić tak miło cały dzień, co też i uczyniłam, ale nie już pierwszego dnia.

Pierwszy dzień to było nużące szukanie hotelu, potem kupowanie w biurze podróży dwudniowego rejsu na pobliskie wyspy, no a potem zaczął się kryzys w naszej podróży, który potrwał niestety kilka dni. W podróży kryzysy się zdarzają, choć ten indonezyjski tym różnił się od hinduskich, chińskich czy wietnamskich, że trwał niestandardowo długo. Podróż to nie tylko widoczki, ciekawe miejsca, kąpiele czy wspinaczki, to też poznawanie samego siebie i innych, nauka wyciągana na przyszłość. A człowiek się uczy poprzez kryzys, a nie wtedy jak wszystko się układa.

Ja nauczyłam się, że foch nie ma żadnego sensu. Nic nie daje ani osobie, która się złości, ani osobom, ku którym złość jest kierowana. Psuje za to wszystkim nastrój. Fochy mi się niestety zdarzają, jak chyba wszystkim, więc ta nauka się przyda. Tak więc nastały między nami ciche dni, w sumie było ich cztery. Były to dni przykre, niemiłe i irytujące. Za to z drugiej strony bardzo piękne i dostarczające cudnych przeżyć wizualnych i emocjonalnych.

Dwudniowy rejs statkiem odbywaliśmy w międzynarodowym towarzystwie holendersko-francusko-irlandzko-singapursko-finlandzkim. Wiekowo było równie zróżnicowane: od dwudziestokilku do siedemdziesięciolatków. Najbardziej przypadł mi do gustu pewien Singapurczyk – przemiły chłopak, cudownie kulturalny, inteligentny i ciepły. Przy jego doskonałych manierach my wszyscy – cała reszta – tworzyliśmy zgraję rozpychających się łokciami Europejczyków, co szczególnie było widać w trakcie posiłków, gdy każdy z nas rzucał się na półmiski by upolować upatrzone przez siebie przysmaki, tworząc nad stołem plątaninę rąk zagarniających pośpiesznie jedzenie na swój talerz. Miły Singapurczyk stał zawsze z tyłu, spokojnie czekając na to co dla niego pozostanie. Trochę głupio, ale no cóż, tak właśnie to wyglądało.

W planie wycieczki były między innymi snorkowania wśród rafy koralowej, pierwsze na otwartym morzu zostawiło mnie oniemiałą z zachwytu. Wszystko co zobaczyłam pod wodą było niewiarygodnie, oszałamiająco piękne, a gdy dostrzegłam jeszcze pływającego pod nami żółwia to poczułam się wybrańcem losu. Takich pięknych momentów było jeszcze kilka podczas tego rejsu: oglądanie gwiazd z pokładu statku w czasie gdy zapadł zmrok nad morzem, skaczące nad falami delfiny przepływające tuż obok nas, cudownie kolorowe pękate rozgwiazdy leżące na dnie morza na piasku, no i spotkanie ze smokami na wyspie Komodo. Choć to ostatnie wydarzenie było bardziej emocjonującym niż estetycznym doświadczeniem.

Ogromne jaszczury żyją tylko w tym jednym miejscu na Ziemi, właśnie na kilku wysepkach otaczających wyspę Flores. Są niebezpieczne, bo żywią się padliną, którą wcześniej upolowały poprzez zatrucie zwierzęcia własnym jadem. Po wpuszczeniu jadu do krwiobiegu, zatrute zwierzę pada po kilku godzinach, bądź dniach, a jaszczur, który w tym czasie za nim podąża, zjada je w całości. Jaszczury biegają, pływają, wspinają się na drzewa, oczywiście za zdobyczą, bo gdy są najedzone odpoczywają przez długie godziny nieruchomiejąc, podobne do głazów bądź pni drzew. Wyspy, które zamieszkują są chętnie zwiedzane, turyści są chronieni przez miejscowych przewodników uzbrojonych w długie kije.

Nie wiem, czy smokom zdarza się atak na ludzi, jednakże ja czułam się spanikowana i zagrożona, gdy jaszczur wdrapywał się na podest, na którym stałam, świdrując mnie swoimi maleńkimi oczkami. Chowałam się za innymi, jednocześnie wciąż na niego zerkając zza pleców innych osób, mając nieodparte wrażenie, że smok upatrzył sobie mnie na następną zdobycz. Oczywiście, pewnie tylko tak mi się wydawało, a jaszczur mógł za nami iść z tysiąca innych powodów, może lubił się wylegiwać właśnie w tym miejscu, w którym ja przystanęłam, ale jego złowrogie spojrzenie i uparte – mimo machających mu przed nosem drągami przewodników – kierowanie się w moją stronę spowodowało, że byłam cała rozdygotana.

Jaszczurów spotkaliśmy całe mnóstwo, większość z nich leżała w błocie bądź piasku całkiem nieruchomo, tak że nawet zdarzało się nam przejść tuż obok szarych cielsk nie zauważywszy ich obecności. Napotkaliśmy też jednego w trakcie posiłku, co wyglądało obrzydliwie, nie mniej jednak wszyscy wokół robili miliony fotek tego ohydnego i niecodziennego dla nas widoku – smoka z Komodo pochłaniającego martwego jelonka.

Chwile grozy przeżyła również nasza cała wycieczka gdy po kolejnym snorkowaniu na otwartym morzu, okazało się, że na pokład nie wróciły dwie osoby: przemiły Singapurczyk oraz wyglądający jak model Francuz. Na morzu nikogo nie było widać, od razu przypomniał mi się film, w którym pozostawiona prze pomyłkę para nurków na oceanie zostaje po wielu godzinach dryfowania pożarta prze rekiny. Tu rekinów chyba nie ma, ale wszyscy, a zwłaszcza załoga oraz przepiękna Francuzka – dziewczyna zaginionego – byliśmy mocno zaniepokojeni. Popłynęliśmy w kierunku dwóch statków widocznych hen przed nami na horyzoncie i najpierw odnaleźliśmy Williama z Singapuru, a potem zawzięcie płynącego w odwrotnym do naszego statku kierunku Francuza, który nieświadomy sytuacji płynął z głową w dół w poszukiwaniu olbrzymich ryb, dla widoku których w tym miejscu nurkowaliśmy. Nie było więc tragicznego finału, co bardzo mnie i całą resztę ucieszyło.

Nie napisałam jeszcze o wielu rzeczach, które pozostały mi w pamięci z tego rejsu – o pięknych widokach górzystych wysp, czystym niebie, ciepłej przeźroczystej wodzie, przyjemności kąpieli, również o tym, że ciągle parowały mi okulary podczas snorkowania, co mnie cholernie złościło, ale to przez to, że nie potrafiłam prawidłowo oddychać pływając, no i że smutno patrzyło się na martwą rafę koralową przy plaży, gdzie zamiast tysięcy kolorów, widzieliśmy jednobarwne, jakby wyrzeźbione z kamienia coś, co kiedyś było piękną, żywą rafą.

Następnego dnia po powrocie z rejsu pojechaliśmy na wycieczkę do wodospadu niedaleko Labuhanbajo, uroczego, ukrytego w lesie tropikalnym, wśród wysokich skał, do którego trzeba było dotrzeć wpław, by móc go obejrzeć w całym majestacie. Podobało mi się, lubię pływać, lubię lasy i wodospady. Spotkaliśmy tam dwóch Holendrów z naszego rejsu.

Następny dzień postanowiłam spędzić samotnie. Wciąż przebywaliśmy w Labuhanbajo, a ja nie czułam się towarzysko usposobiona, Aśkę bolało mocno ucho po spaniu w zatyczkach do uszu, toteż cały dzień włóczyłam się sama od knajpki do baru, od baru do restauracji, czytając książkę, pijąc i jedząc. Miłe to były chwile, wszędzie smacznie i tanio (tylko piwo niestety w cenach europejskich).

Pod wieczór w końcu zaczęliśmy w naszej małej grupce ze sobą rozmawiać, wyjaśniać sobie różne nieporozumienia i żale, trwało to długo, ale najważniejsze że razem doszliśmy do wniosku, że właściwie to co nas boli to same drobiazgi, błahostki, które rzecz jasna potrafią nieźle wkurzyć, ale nie ma o co chyba kruszyć kopii już dłużej. Więc wszystko skończyło się dobrze. Zwłaszcza jeśli dało nam to do myślenia. A mi dało.

Był to dla mnie niezapomniany wyjazd, bardzo bogaty, gęsty od emocji, wrażeń, gorący, intensywny i pouczający. Podróż jak wyboista, ale niesamowicie malownicza droga – tak, wiem, że to śmieszne porównanie. Jednakże chyba całkiem trafne.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł