Po zwiedzeniu 4 wysp i trzech tygodniach tułaczki lądujemy z powrotem w Kucie, na Bali. Tu na chwilę nasze drogi się rozejdą. Jolka za kilka dni wraca do Polski, ja jutro muszę lecieć do Malezji zgodnie z wykupionym jeszcze w Australii na lotnisku biletem, a Asia ma jeszcze mnóstwo czasu i może wybierać co chce robić. Umawiamy się tak, że te ostatnie dni dziewczyny spędzą same na Bali (należy się im w końcu trochę odpoczynku ode mnie ;-)), a potem Asia, jako że jej też skończy się 30-dniowa wiza turystyczna w Indonezji, przyleci do Singapuru, gdzie się spotkamy i pomyślimy co dalej. Mnie 5 dni powinno wystarczyć by przynajmniej trochę zwiedzić stolicę Malezji Kuala Lumpur i też dotrzeć do Singapuru.

Samolot mam o 21 z minutami. Muszę się zbierać. Na lotnisko jak zwykle w tym rejonie świata jadę na tylnym siedzeniu dość już zużytego skutera. Kilka godzin lotu, parę wibracji samolotu, bo to już po raz kolejny przebijam Równik, zmieniając półkule i punktualnie o 1 w nocy po otrzymaniu stosownego stempla do paszportu melduję się w kolejnym państwie Azji, w Malezji. Tylko co robić o 1 w nocy na lotnisku w Kuala Lumpur? Najlepiej spać. Szukam odpowiedniego miejsca, kładę wartościowe rzeczy pod głowę, plecak pod nogi, przykrywam się kocem i nawet nie zauważam kiedy zasypiam. Umiejętność spania w każdych warunkach niezwykle przydaje się w trakcie podróżowania po świecie o czym już nie raz się przekonałem. Budzę się dopiero, gdy czerwona kula słońca wznosząc się nad pasem startowym, ciepłymi, rażącymi promieniami, przebijającymi szklaną ścianę poczekalni, otwiera mi oczy. Dobrze jest – myślę, spoglądając na zegarek. Minęła szósta, zatem jestem w nowym państwie już ponad 5 godzin i jeszcze nie zapłaciłem frycowego. Zdarza się to po raz pierwszy i może tym razem los ustrzeże mnie od zbędnych wydatków – zastanawiam się opuszczając prowizoryczne łóżko. Szybko okazuje się, że jednak nie. Frycowe trzeba zapłacić tak czy siak i nie ma mocnych. By dostać się do zarezerwowanego hostelu muszę posłużyć się mapą Google, a wyświetlacz telefonu pokazuje 20% stanu baterii. Na lotniskach są możliwości podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych pod warunkiem, że się ma odpowiednią wtyczkę. Ja mam taką uniwersalną na cały świat. Mam? Miałem. Wylatując z Kuty jedynie na kilka dni zostawiłem w hostelu duży plecak z wszystkimi jak mi się wydawało niepotrzebnymi rzeczami. Zabrałem tylko bagaż podręczny oczywiście bez ładowarki, bo nie wiem dlaczego wydawało mi się, że Malezja nie będzie się zasadniczo różnić od Indonezji. A tu proszę – różni się i to jak. Nawet kontakty mają inne. No cóż nie tylko słońce i ja już nie śpimy. Murphy, który twierdzi, że jak coś ma być źle to na pewno będzie, też już widać na nogach i od samego rana zmusza mnie do sięgnięcia do kieszeni. Najpierw muszę wymienić pieniądze, a na lotnisku kurs słabiutki, potem kupić wtyczkę, a na lotnisku wszystko dwa razy droższe i po załatwieniu tego wszystkiego mieć nadzieję, że to już koniec wpadek i niepotrzebnych wydatków.

Z mapy wynika, że z lotniska muszę się jakoś dostać do dworca głównego, z którego już pieszo, kierując się na China Town, dojdę do hostelu. Z każdego lotniska na świecie do centrum dojechać można kilkoma metodami. Najdroższą, czyli taksówką co w moim przypadku prawie zawsze odpada. Prawie, bo niekiedy się zdarza, że z jakichś tam powodów nie mam wyboru. Teraz żadnych powodów nie ma więc postój taksówek omijam szerokim łukiem, wypatrując innych możliwości. Metrem? –  drogowskazy w zupełnie niezrozumiałym malezyjskim języku i te w bardziej zrozumiałym angielskim prowadzą mnie do przystanku szybkiej kolejki KL. Bilet prawie 12 euro! Odpada. Szukam dalej. Autobusem? – dwa piętra niżej znajduję przystanek. Jedzie wprawdzie ponad godzinę dłużej niż szybka kolejka, ale jest ponad cztery razy tańszy. Czasu mam dużo więcej niż pieniędzy więc opcja autobusowa wygrywa.

Z dworca do hostelu, zgodnie z założeniem ruszam pieszo. Mógłbym wprawdzie spróbować jeszcze tanimi tramwajami, jeżdżącymi specjalnymi mostami. Słyszałem, że stanowią doskonałą możliwość poruszania się po zatłoczonym mieście, ale, przynajmniej na początku, ciężko się połapać w ich rozkładach. Pozostawiam zatem poznanie nadziemnego kuala-lumpurskiego metra na później. Nie mam ciężkiego plecaka więc 4 kilometrowy spacer nie robi wielkiego problemu, za to jak się spodziewam przyniesie wielkie korzyści. Po pierwsze rozruszam obolałe po kilkugodzinnym locie i bądź co bądź niezbyt wygodnym spaniu na ławce kości, po drugie poznam trochę miasto, bo poruszając się pieszo miasto zawsze poznaje się najlepiej i po trzecie, co jest teraz dla mnie najważniejsze, znajdę po drodze stragany z lokalnymi przysmakami i zaspokoję, domagający się już od dłuższego czasu strawy żołądek. Z tymi przysmakami nie wychodzi jak myślę, ale na pusty żołądek wszystko jest pyszniutkie toteż nie narzekam i pałaszuję co mi dają.

Przed chińską dzielnicą, w której ruch między tysiącami rozstawionych na ulicy straganów odbywa się już tylko pieszo, muszę przebrnąć przez kilka ruchliwych ulic, kilka niewyobrażalnych do przedostania się na drugą stronę skrzyżowań i co najgorsze kilka rond, pozbawionych przejścia dla pieszych. By tego dokonać muszę wbić się w ciągły, jednostajny ruch przypominający marsz mrówek, które mimo braku zasad ruchu nieustannie brną do przodu i jakoś bezkolizyjnie dochodzą do celu. Łatwiej w ten poruszający się strumień byłoby wbić się samochodem lub jeszcze łatwiej skuterem. Pieszy ma dużo trudniejsze zadanie, z którym właśnie się mierzę. Z trudem bo z trudem, z zakwasami w mięśniach szyi od ciągłego rozglądania się we wszystkie strony, dochodzę w końcu do,wypatrywanego od rana hostelu. Uff – co za ulga. Niestety krótkotrwała. To co spotyka mnie za jego drzwiami wprawia mnie w nieliche zakłopotanie. Myśl o szybkim wyłożeniu się po trudach nocy na wygodnym łóżku ulatuje niczym mrzonka wraz z pierwszymi słowami miłej skądinąd recepcjonistki. Jestem za stary! Jak to za stary? – nie bardzo wierzę w to co słyszę. No urodził się pan w 1965 roku – tłumaczy, a to znaczy, że ma pan ponad 50 lat. Nasz hostel przyjmuje gości tylko poniżej tego wieku o czym wyraźnie informujemy w warunkach ogólnych. No masz Ci los – faktycznie nie doczytałem przy rezerwacji internetowej. Tak naprawdę to nigdy nie czytam, bo jak do tej pory zawsze były takie same – bla bla bla. A teraz? No cóż skoro nie to nie. Nie odpocznę tak szybko jak myślałem. Przyjdzie mi szukać czego innego aczkolwiek na tym hostelu zależało mi ze względu na jego niską cenę. Już mam się zbierać do wyjścia, gdy miła skądinąd recepcjonistka zatrzymuje mnie ruchem ręki i prosi bym jeszcze chwilę poczekał – ona w tym czasie porozmawia z szefem. Niech rozmawia – myślę sadowiąc się na wygodnej sofie i zastanawiając się czy w ogóle chcę jeszcze zostać w miejscu, gdzie dyskryminuje się młodzież powyżej 50 roku życia. Szef, facet w średnim wieku z długimi blond włosami i paroma tatuażami na rękach przez moment mi się przygląda i chyba stwierdziwszy, że nie jestem taki stary, jak świadczy metryka, bez zbędnej zwłoki decyduje o ulokowaniu mnie w dormitorium znajdującym się na czwartym piętrze. Cieszy mnie to, ale nie dlatego że już zapomniałem o zaskoczeniu, ale dlatego że nie chce mi się już łazić i szukać czegoś nowego. Nie gniewam się zatem, biorę pościel i ręcznik, drapię się z plecakiem na to 4 piętro i gdzieś tak w okolicy trzeciego uświadamiam sobie, że faktycznie mam ponad 50 lat.

Wyciągnięty na wygodnym łożu (po nocy na ławce każde łóżko zdaje się być wygodne) walczę jak wściekły z myślami. Odpoczywać czy zostawić w hostelu majdan i czym prędzej iść zwiedzać pierwszą na mojej mapie świata azjatycką stolicę? Czasu mam niewiele. Za pięć dni jestem umówiony z Asią w Singapurze, czyli w Kuala Lumpur spędzić mogę najwyżej trzy dni. Z tego co właśnie czytam w przewodniku i oglądam w internecie trzy dni powinny wystarczyć by zobaczyć najciekawsze miejsca. Powinny wystarczyć, pod warunkiem, że nie będę marudził i od razu zacznę. Odpoczywać będę w nocy – decyduję, pakując kilka najważniejszych drobiazgów i obowiązkowo pelerynę do podręcznej torby – trwa już pora deszczowa, a niebo zaciągnięte jest niebezpiecznymi chmurami.

Pewnie jeszcze większą zaletą hostelu, w którym się ulokowałem, poza jego niską ceną jest jego lokalizacja. Praktycznie do wszystkich najważniejszych miejsc w centrum mogę bez problemu dojść pieszo. Zaczynam od jak mi się wydaje wizytówki starego miasta Sultan Abdul Samad Jamek Mosque. Znajdujący się u zbiegu dwóch rzek (pewnie niegdyś błotnistych, co uwieczniono w nazwie miasta – Kuala Lumpur znaczy błotniste ujście), jeden z najstarszych meczetów w mieście lokalnie, znany jako piątek Meczet, to chyba najczęstszy motyw pocztówek ze stolicy Malezji, a i pewnie jeden z najczęściej fotografowanych budynków. Dzieje się tak za sprawą jego niesamowitej, przyciągającej każdy obiektyw urody. Ta z kolei wynika raz z atrakcyjnego położenia – dokładnie w trójkącie wyznaczonym przez dwie łączące się ze sobą rzeki, dwa z mieszaniny różnych stylów architektonicznych – islamskich, mauryjskich i mughalskich, nadających meczetowi bajkowego uroku. Goście nie będący muzułmanami nie mogą wstępować do głównej sali modlitewnej, ale mogą się rozejrzeć po dziedzińcu i niektórych udostępnionych do zwiedzania pomieszczeniach. Kobiety naturalnie muszą zgodnie z muzułmańską kulturą zakryć nogi, ramiona i włosy, czyli opatulić się w specjalnie w tym celu wypożyczane stroje. Mężczyźni, o ile są w krótkich spodenkach też muszą wypożyczoną chustą zakryć nogi. Mnie jak zwykle to nie dotyczy. Jak już chyba niejednokrotnie wspominałem, nie chodzę w krótkich spodenkach. Meczet zwiedzam, czy raczej oglądam, bo zwiedzać nie bardzo jest co, względnie szybko. Znacznie więcej czasu poświęcam na uwiecznianiu go na zdjęciach, oddaliwszy się na tyle by objąć go obiektywem z każdej strony. Oddalając się od meczetu jednocześnie zbliżam się do innych równie ciekawych i imponujących aczkolwiek już nie tak romantycznych budynków, należących do pałacowego kompleksu sułtana Abdula Samada. Tu również mój aparat nie próżnuje. Dalej przez Plac Niepodległości (Dataran Merdeka), upamiętniający ogłoszenie niepodległości kraju w dniu 31.08.1957 roku, obok następnego wspaniałego budynku, w którym mieści się Narodowe Muzeum Tkactwa (zapisuję w pamięci, że jak będzie czas to może warto zajrzeć do środka), podążam w kierunku następnego meczetu Masjid Negara. Malezja to kraj muzułmański więc nic dziwnego, że tak jak u nas kościoły, katedry czy bazyliki tak tutaj meczety stanowią pewien rodzaj atrakcji turystycznych. Masjid Negara, w języku malejskim znaczy Meczet Narodowy. W odróżnieniu od romantycznego, małego Jamek`a, ten to zaprojektowana i wzniesiona z wielkim rozmachem ogromna budowla w nowoczesnym stylu. Posiada minaret o wysokości 73 metrów, główną salę modlitewną, przykrytą betonowym dachem w formie gwiazdy, mogącej pomieścić 8000 wiernych oraz dziedziniec przykryty 48 mniejszymi kopułami. Jest co podziwiać.

W dalszych planach wędrówki po centrum Kuala Lumpur chcę  jeszcze dojść do ogrodów botanicznych i wielkiej handlowej galerii, jednak nagły wypadek niweluje je, zmuszając mnie do odwrotu w kierunku domu. Jako, że wszyscy tu chodzą w klapkach przeto i ja niewiele się zastanawiając, wybrałem się w podróż po mieście w moich, trochę już zużytych, a klapki jak to klapki, niezbyt wytrzymałym obuwiem są i właśnie teraz w drodze do ogrodów jeden się urwał. Niby nic takiego – po świecie można chodzić boso, ale jakoś mi to nie odpowiada, zwłaszcza, że ulice do najczystszych nie należą. Chcąc nie chcąc z klapkami w ręku zawracam, upodabniając się może mniej do Cejrowskiego, a bardziej do mijanych hinduskich kapłanów – oni też maszerują boso. Nawet dobrze się składa, bo specjalnie nie szukając znajduję kilka hinduskich świątyń, które prawdopodobnie obok muzułmańskich meczetów stanowią najliczniejszą grupę budowli sakralnych. Będąc już na bosaka, bez konieczności ściągania obuwia mogę wejść do środka. Tutaj nikogo nie dziwi, że klapki trzymam w ręku. Mnie za to dziwi i fascynuje wnętrze świątyń, które już z zewnątrz przyciągają oko, a co dopiero w środku. Siadam sobie chwilkę – trochę dla odpoczynku, trochę dla przyjemności i zanurzam się w zupełnie inny, nie znany mi dotąd świat. Jedynie zapach kadzideł i olejków przypomina już te poznane w Indonezji. Natomiast dźwięki wydobywające się z instrumentu, przypominającego nasz klarnet, akompaniujące im bębny, do połowy rozebrani mnisi rozsypujący kwiaty, mnóstwo świecących mozaik, kolorowych figur, płaskorzeźb i obrazów, przedstawiających dzieje z hinduskiej mitologii i ta przeurocza atmosfera roztaczająca się w powietrzu, to zupełnie nowe dla mnie przeżycie. Nie spieszę się z wyjściem.

Tuż przed hostelem spotykam ulicznego szewca, który w kilka minut zszywa mój rozerwany klapek, powodując, że dalsza droga staje się mniej chropowata dla moich stóp. Ja w tym czasie w garkuchni na przeciwko, z lokalsami posilam się obiadem – ryżem podanym na liściu bananowca, polanym ostrym sosem i mięsem z kurczaka (może być też ryba). Oprócz mnie wszyscy jedzą rękami, ale moja prośba o widelec nie spotyka się z jakimś ogromnym zdziwieniem. Kuala Lumpur jakby nie było to miasto na wskroś kosmopolityczne i jak widać wszyscy do wszystkiego są przyzwyczajeni. W każdej tego typu restauracji do ścinany przymocowany jest zlew, w którym bezpośrednio po obiedzie, a i przed również można umyć ręce, nie szukając specjalnie w tym celu toalet.

Z pełnym brzuchem, naprawionym klapkiem i głową pełną wrażeń ponownie melduję się w hostelu i nie zapomniawszy o porannej chęci dłuższego odpoczynku momentalnie padam na łóżko. Muszę szybko się regenerować, bo jutro czeka mnie długi, jeszcze intensywniejszy dzień.

 

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł