Z tego co zdążyłem się zorientować, zwiedzając Kuala Lumpur, oprócz wszystkich miejsc na dość długiej liście atrakcji, przede wszystkim należy odwiedzić dwie: nieodległe Batu Caves i dwie wysokie wieże Petronas Towers. Jak wiadomo z czasem u mnie tym razem kiepsko przeto pozostawiwszy wszystko inne, licząc że ewentualnie to czy owo uda się zobaczyć w tak zwanym międzyczasie lub mimochodem, zaczynam od wyprawy do Jaskiń Batu. Tym razem nie mam wyboru, muszę się zmierzyć z przerażającą mnie miejską komunikacją. Pełen niepokoju szukam przystanku wiszącego tramwaju, jadącego w kierunku Batu i już po paru chwilach wiem, że faktycznie łatwo nie będzie. Linii tramwajowych oczywiście jest kilka. Każda ma swoje niezależne przystanki i niekoniecznie są on ze sobą kompatybilne. Znaczy jadąc z punkt A do punktu B czasem trzeba przejechać przez C lub nawet D, zmieniając linie i dworce niejednokrotnie sporo od siebie oddalone. Tak przynajmniej opowiadał Jurek, którego poznaliśmy na wyspie Flores w Indonezji. Teraz stojąc oko w oko z rozkładem połączeń muszę po części przyznać mu rację. Po części, bo już przy drugiej zmianie dworca zaczynam lepiej orientować się w plątaninie połączeń, a wysiadając na dworcu centralnym i studiując dokładnie mapę kilku kolorowych linii z satysfakcją stwierdzam, że nie taka malezyjska komunikacja straszna jak ją malują. Już bez rozglądania, dopytywania i zastanawiania kupuję w automacie odpowiedni plastikowy żeton i jak stary mieszkaniec Kuala Lumpur, pewnym krokiem wchodzę na odpowiedni peron, sadowię się wygodnie w wagonie i uradowany, że wszystko idzie gładko wychodzę na ostatnim przystanku. Jestem w Batu Caves.

Jaskinie Batu, po malajsku Gua Batu, a po angielsku Batu Caves to zespół jaskiń odkrytych pod koniec XIX wieku w formacjach wapiennych położonych 13 km na północ od centrum KL, stolicy Malezji. Jaskinie stanowią ważne centrum pielgrzymek dla miejscowych hinduistów, zwłaszcza podczas corocznego święta Thaipusam. Do głównej jaskini o wysokości 100 m zwanej „Jaskinią Katedralną” prowadzą schody o 272 stopniach.  Tyle sucha Wikipedia. A rzeczywistość? Rzeczywistość jest znacznie żywsza, cieplejsza i kolorowsza. Batu, poza Indiami, jest największą hinduistyczną świątynią, nic więc dziwnego, że mnóstwo tu ponadwymiarowych, wymiarowych i miniaturowych posągów Bogów, w przeróżnych kolorach z dominacją złotego. Nie dziwi, że mnóstwo tu straganów i ulicznych handlarzy, oferujących prawdziwe precjoza, niewybredne pamiątki lub najczęściej zwyczajne buble. Nie dziwi, że mnóstwo tu turystów i pielgrzymów, kupujących chętnie to co powyżej. Jednym słowem nasza rodzima Częstochowa, przeniesiona w inną strefę czasową. Ot na całym świecie widać ludzie tak samo się boją i tak samo wierzą, że pielgrzymując w „święte miejsca” i wydając pieniądze na „święte figurki” tego strachu się pozbędą lub przynajmniej trochę go poskromią. Jest jednak coś co zdecydowanie odróżnia Jasną Górę od Batu Caves. Tym czymś są małpy z gatunku makaków. Jest ich tu równie wiele co turystów, pielgrzymów i handlarzy razem wziętych. Jest ich mnóstwo i są wszędzie, nie bacząc czy siedzą akurat na głowie któregoś świętego, na schodach prowadzących do świątyni, na drzewie, płocie czy na klapie śmietnika. Są wszędzie i widzą wszystko – zwłaszcza jedzenie. Nie tylko wyobrażam sobie, ale widzę na własne oczy, czym kończy się nieroztropne wyciągnięcie z torby drugiego śniadania. Pani przede mną przed chwilą takoweż trzymała w ręku i już nie trzyma. Małpy potrafią być nie tylko agresywne, ale i wredne.

Skoro są małpy to jest też król małp. Pierwszą figurą rzucającą się w oczy po wyjściu ze stacji kolejki KL jest ogromny 15 metrowy zielony posąg króla małp Hunumana, stojący przed wejściem do jaskini Ramajany (Ramayana Cave). Od tej właśnie jaskini zaczynam zwiedzanie. Wstęp 5 RM, czyli trochę ponad 1 euro. Całe wnętrze jaskini wypełniają barwne figury wykonane w charakterystycznym hinduskim stylu, przedstawiające sceny z życia boga Ramy. Przez moment może się wydawać, że wejście do groty nie jest zwykłą dziurą w skale, a lustrem podobnym do tego, przez które przeszła Alicja. Przez moment, który trwa kilka ładnych chwil, bo jaskinia nie jest mała, czuję się jak w bajce.

Druga, o wiele większa jaskinia Katedralna (Temple Cave) jest tuż obok, z tym że dostęp do niej jest o wiele trudniejszy. Trzeba wspiąć się po 272 schodach, a palące słońce i brak cienia wcale nie ułatwiają zadania. Zanim jednak zacznę trudną wspinaczkę, jak wszyscy u podnóża schodów, muszę pstryknąć sobie pamiątkowe selfi z ogromnym 43 metrowym posągiem Murugana, boga wojny, pilnującego wejścia do poświęconej mu jaskini. Sama jaskinia jest ogromna i mimo trwających wewnątrz prac budowlanych, szpecących trochę jej wygląd, robi spore wrażenie. Wysokie wapienne ścinany, oplecione zieloną dziką roślinnością, po której uganiają się niezliczone hordy szaro-burych makaków, ogromna dziura, przez którą prześwituje błękitne niebo przecięte złotymi promieniami słońca, ludzie oddający cześć nieznanym mi bliżej bogom, powodują, że tym razem nie czuję się jak w bajce tylko jak w jakimś fantastycznym pozaziemskim świecie.

Jest jeszcze trzecia grota, dzisiaj niestety zamknięta, w której znajduje się rezerwat przyrody i można, (znaczy dzisiaj nie można), zwiedzać ją tylko z przewodnikiem po wykupieniu nietaniego biletu. W sumie może i dobrze, że zamknięta – myślę sobie schodząc po schodach. Może oglądanie nietoperzy, pająków, naskalnych grzybów i innych okazów jaskiniowej flory i fauny zmąciłoby mi trochę metafizyczny stan, w którym się znalazłem po prawie trzygodzinnym obcowaniu z kulturą i sztuką wyznawców hinduizmu. Dopiero wracając pociągiem do centrum Kuala Lumpur, wracam jednocześnie do siebie. Po spędzeniu pierwszej połowy dnia na podziwianiu odległej kultury, drugą zamierzam spędzić w samym środku współczesnej cywilizacji. Wysiadam na losowo wybranym przystanku i ruszam pieszo w kierunku majaczących w oddali, połączonych ze sobą mostem, bliźniaczych wież.

Petronas Towers, bo tak się owe sięgające 452 metrów dwa drapacze chmur (połączone na poziomie 41 i 42 piętra długim na 58 metrów mostem) zwą, to jedne z najwyższych budowli świata. Aczkolwiek jedne z – dopiero od 14 lat. Wcześniej od 1998, czyli od daty powstania samodzielnie górowały nad światem, a palmę pierwszeństwa wśród gigantów odebrała im dopiero w roku 2004 roku, wzniesiona na wysokość 509 metrów w Tajwanie wieża Teipei. Ta z kolei oddała 6 lat później pałeczkę wieży Burdż Chalifa w Dubaju, która osiągnąwszy pułap 828 metrów do tej pory nie ma sobie równej. Na chwilę obecną, wieże, do których zbliżam się krok po kroku, już od dobrej godziny nie poczyniwszy jak mi się zdaje wielkich postępów w skracaniu dzielącej nas odległości (bo zamiast pilnować drogi to z głową w chmurach poszukuję przebijających je wierzchołków) plasują się na 11 miejscu. Opuszczam głowę, z obłoków wracam na ziemię i zamiast niebu uważniej zaczynam przyglądać się ulicy. A jest się czemu przyglądać i czym zachwycać i co smakować. Zgodnie z przypuszczeniem, że w trakcie przemierzania miasta w celu zwiedzenia dwóch głównych punktów programu uda się jeszcze mimochodem zobaczyć to lub owo, właśnie się udaje. Gwarne, zabudowane straganami z wszystkim co tylko dusza zapragnie, a żołądek przede wszystkim, ulice, przewijający się wielojęzyczny (poza malezyjskim dominuje chiński), wielokulturowy i tak też ubrany tłum przechodniów, woń hinduskich kadzideł wymieszana z zapachami unoszonymi się z prowizorycznych gar-kuchni, głos nawołującego do modlitwy muezina, zagłuszany silnikami tysięcy skuterów, rozpadające się slamsy na tle aluminiowo – szklanych wieżowców, przeładowane zardzewiałe autobusy, wyprzedzane przez lśniące limuzyny z zaciemnionymi szybami, półnagie dzieciaki ciągnące drewniane wózki i urzędnicy w nieskazitelnych garniturach i tak samo drogich okularach przeciwsłonecznych, to w skrócie świat, w którego środku się właśnie znalazłem. I mimo, że nie jestem entuzjastą spędzania czasu między wielkomiejskimi murami, to jednak Kuala Lumpur ma w sobie coś takiego co mnie urzeka. Siedząc na murku z czymś w ręku co przed chwilą kupiłem w jednej z ulicznych kuchni i chociaż nie wiem jak się nazywa, smakuje rewelacyjnie, przyglądam się temu wszystkiemu i zastanawiam cóż też tak bardzo mnie tu zachwyca?  Egzotyka? Klimat? Kontrasty? Kolory? Zapachy?  Czy też może smaki, bo właśnie skończyłem jeść? A może wszystko razem, w swym niepojętym wymieszaniu? Nie wiem.

Im bliżej handlowej dzielnicy Titiwangsa Sentral tym mniej kontrastów, tym więcej bogactwa. Znikają w szarej masie obrzeżnych dzielnic drewniane slamsy i przykryte szmatami stragany. Ich miejsce zajmują aluminiowo – szklane drapacze chmur i  galerie handlowe z butikami najsławniejszych marek. Wszystko wokół robi się ładniejsze, czystsze, bogatsze, ale w moim przekonaniu i w moich oczach niekoniecznie szczęśliwsze. Być może? A być może nie wszystko zauważam, bo po raz kolejny odrywam wzrok od ulicy i zadzierając głowę kieruję go ku niebu. Tam gdzieś wysoko pod chmurami błyszczą srebrzyście dwa czubki wież Petronas Towers, do których w tej chwili dotarłem. Trudno je objąć wzrokiem, nie mówiąc o zrobieniu sobie selfi na ich tle, a selfi w XXI wieku rzecz święta 😉  Ani wzrok, ani tym bardziej obiektyw aparatu nie obejmują ich w całości. Od czego jednak wolny handel i prywatna inicjatywa, zatykająca każdą pojawiającą się w rynku dziurę. Kręci się tu pełno chłopaków sprzedających tzw „rybie oczka”. Fajny gadżet – mały wypukły obiektyw za parę ringgitów momentalnie ląduje na moim smartfonie i problem selfie z wieżami w tle przestaje istnieć. Nie przestaje za to istnieć problem powrotu do domu. Przestając patrzeć na ulicę, kręcąc się z głową w chmurach dookoła Putra World Trade Center tak się zakręciłem, że chcąc wyjść z parku fontann z tyłu galerii nie bardzo wiem, w którym kierunku ruszyć. Zgubiłem się w betonowym lesie. Dobrze, że gdzieś w szczelinie między wieżowcami dostrzegam smukłą sylwetkę górującej nad miastem wieży telewizyjnej (niedaleko niej mieszkam), której widok nie tylko dodaje mi otuchy, że znajdę drogę powrotną, ale dodatkowo utwierdza w przekonaniu, że rację miałem rano myśląc, że mimochodem natknę się na dodatkowe atrakcje. Mam oto dodatkowy punkt zwiedzania miasta i przy okazji azymut by wrócić do domu. Ot szczęście niepojęte.

Ku uciesze oczu, zmęczonych oglądaniem betonowych kloców, wieża nazywana KL Tower, wyrasta z zarośniętego niczym dżungla zielonego wzgórza wyznaczającego teren KL Forest Eko Parku. W mgnieniu oka z mieszczucha przemieniam się w buszmena i skacząc po linowych mostach, rozwieszonych między ogromnym drzewami, chłonąc zieleń i wilgoć tropikalnego lasu zapominam na chwilę, że jestem w kilkumilionowej aglomeracji. Taki park to naprawdę niezła odskocznia od miejskiego zgiełku do świata o wiele bliższego mojej wędrowniczej duszy. Nic więc dziwnego, że spędzam w parku resztę dnia, tym bardziej, że po zdobyciu wierzchołka góry i jednej kondygnacji wieży, widok jaki się przede mną roztoczył, też nie jest banalny. Mógłby być wprawdzie jeszcze bardziej ekscytujący gdybym windą wjechał na 15 piętro liczącej sobie 421 metrów wieży, zaliczanej również do jednej z najwyższych światowych, ale tak jak przed chwilą przy PWTC tak i teraz rezygnuję z tej przyjemności. Takich atrakcji ograniczony budżet globtrotera nie jest w stanie wytrzymać. Ceny biletów zaczynają się od 40 dolarów. Czy żałuję? Absolutnie. To co widzę i przeżywam za darmo starcza mi aż nadto. Świat w trakcie mojej już kilkuletniej wędrówki przyzwyczaił mnie do tego, że drogie turystyczne atrakcje nie zawsze warte są ich ceny i od dawna już tego typu miejsca omijam, szukając w zamian bardziej naturalnych i darmowych doznań.

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł