Do przylotu Asi do Singapuru pozostają jeszcze dwa dni, czyli przy założeniu, że jeden dzień potrzebuję zarezerwować na podróż, mógłbym w Kuala Lumpur spędzić jeszcze dobę. Odrzucam jednak ten wariant. Wydaje mi się zbyt ryzykowny. Co będzie jak Murphy ponownie postanowi poplątać mi ścieżki i spóźnię się na lotnisko? Nie wypada by dziewczyna na mnie czekała – przynajmniej tak mnie wychowywali rodzice. Wobec powyższego rezygnuję z dalszego zwiedzania stolicy, licząc że będzie jeszcze okazja by do niej wrócić i następny dzień decyduję się spędzić w przyległym do Singapuru, najbardziej na południe wysuniętym mieście Malezji, w Johor Baru. Tylko jak się tam dostać?  To proste – po wczorajszych doświadczeniach z wiszącą koleją już tak bardzo się tego pytania nie boję. Dwie sprawnie przeprowadzone przesiadki i już jestem na centralnym dworcu autobusowym skąd za godzinę mam autobus na południe.

Gorzej w samym Johor Baru. Autobus dojeżdża tylko do przedmieść, a hostel mam zarezerwowany w samym centrum. Otaczającym mnie szczelnym kordonem taksówkarzom jak zwykle serdecznie dziękuję.  Jako, że od celu dzieli mnie tym razem dobre 15 km przeto marsz z plecakiem stanowczo odpada. Jedyną możliwością pozostaje znalezienie przystanku miejskiego autobusu. Niestety – to zadanie pozostaje w sferze tych niewykonalnych. Nie potrafię spotkać nikogo kto chociażby w tak lichym, jak ja stopniu potrafił cokolwiek po angielsku. Jednak zgodnie z przysłowiem – kto pyta nie błądzi, kolejny pytany zamiast próbować mi cokolwiek tłumaczyć zaprasza do samochodu i podwozi pod same drzwi hostelu. Pisałem już, że ludzie w południowowschodniej Azji są bardzo życzliwi? Nie? No to szybko to nadrabiam. Są bardzo życzliwi, gościnni i czasem aż do przesady uprzejmi. Chociaż w tym wypadku przesada w ogóle mi nie przeszkadza.

Czwarte co do wielkości miasto Malezji, ponad 800.000 Johor Baru niewiele ma do zaoferowania turystom. Kilka hinduskich świątyń w tym jedna, bardzo ciekawa i kolorowa, a przy tym wyjątkowa, bo zbudowana ze szkła świątynia Arulmigu Sri Rajakaliamman, stary dobrze utrzymany muzułmański cmentarz, pałac sułtana z otaczającymi go ogrodami, ciekawie rozwiązana architektonicznie galeria handlowa, grobla Johor-Singapur, oddzielająca Malezję od swojego południowego sąsiada, no i oczywiście multikulti, zatłoczone i pełne straganów ulice.

Przy okazji spaceru po mieście poszukuję miejsca i informacji skąd i jak będę się mógł jutro dostać za granicę. Przy galerii, na znacznie większym dworcu autobusowym niż ten, na którym wysiadłem wczoraj, znajduję odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Jeżeli wszystko pójdzie tak jak zapewniają mnie w okienku informacji, z przedostaniem się do Singapuru i dostaniem na lotnisko nie powinno być żadnych problemów, a całość nie powinna zająć mi więcej niż 2 godziny.

Życie pokazuje, że jest inaczej i jak zwykle koryguje zbyt optymistyczny scenariusz chociaż na dworcu jestem już 4 godziny przed planowym lądowaniem samolotu z Asią na pokładzie. Odprawa paszportowa mimo długiej kolejki, której lwią część stanowią tzw. mrówki, czyli ludzie zajmujący się przygranicznym handlem, idzie sprawnie i szybko. Z kupnem biletu na autobus, którym mam dojechać do samego lotniska też nie ma problemu. Wydaje się, że wszystko idzie zgodnie z wczorajszymi prognozami aż do momentu, gdy po odprawie paszportowo-celnej już w Singapurze, nie mogę znaleźć autobusu, z którego przed chwilą wysiadłem. Autobus zatrzymał się przy biurze migracyjnym, wszyscy z paszportami wychodzą dokonać formalności, autobus przejeżdża przez granicę i czeka po drugiej jej stronie. Czeka? Nie czeka. Fakt – pechowo w mojej kolejce do okienka stała pani z dzieckiem i widać miała jakieś problemy z paszportem, bo po długich dyskusjach i telefonach w końcu została zawrócona, a ja pewnie z tego powodu przyszedłem na przystanek później niż reszta pasażerów i autobus, nie czekając na mnie odjechał. No i się zaczyna. Co teraz? Mogę czekać na następny, ale ten nie wiadomo kiedy będzie i nawet nie ma kogo zapytać. Mogę próbować dostać się do lotniska na własną rękę. Drugie rozwiązanie wydaje mi się rozsądniejsze. Ręce mam sprawne, a nie sądzę by autobusy z Johor Baru do lotniska w Singapurze jeździły z jakąś nadzwyczajną częstotliwością. Za to singapurską komunikacją miejską dostać się do centrum, a stamtąd do lotniska nie powinno być nadzwyczaj trudno. Nie powinno – pod warunkiem, że ma się singapurską walutę by kupić bilet. Gdzie wymienić euro na singapurskie dolary? Nigdzie. Na granicy nie ma ani kantoru ani automatu. No to jestem załatwiony – myślę, ale się nie poddaję. Pisałem już, że ludzie w południowowschodniej Azji są bardzo życzliwi? Tak? No to potwierdzam to jeszcze raz. Są bardzo życzliwi. Pytam kierowcę autobusu czy sprzeda mi bilet za malezyjskie ringgit, których mam jeszcze co nie co i ze zdziwienia aż mnie zatyka… Zanim ten zdążył odpowiedzieć, stojący koło mnie chłopak po prostu kupuje mi bilet i w mgnieniu oka rozwiązuje mój problem. Po pół godzinie jazdy, gdzieś w centrum muszę wysiąść i przesiąść się jak mi wytłumaczono do autobusu, odjeżdżającego po przeciwnej stronie ulicy. W tym momencie problem biletu i braku singapurskiej waluty powala mnie ponownie. Pytam o kantor. Jest 500 metrów stąd. Jest to fakt, z tym, że zamknięty, bo dzisiaj niedziela. Następny około 2 km dalej. Patrzę w niebo – samolot z Asią powinien wkrótce podchodzić do lądowania, a ja nie bardzo wiem gdzie jestem. Nie mam wyboru. Pędzę jak najszybciej do kantoru. Niepotrzebnie. Znaczy niepotrzebnie pędzę. Kantor otwierają za 20 minut. Po raz kolejny w krótkim czasie nie mam wyboru. Czekam. Samolot ląduje pewnie w momencie gdy pani w otwartym już kantorze wymienia mi 100 euro na 160 dolarów SGD i mam jeszcze szanse dojechać do lotniska zanim Asia przeprawi się przez wszystkie celno-paszportowe formalności. Wprawdzie do lotniska dojeżdżam w miarę szybko, ale znalezienie odpowiedniego terminalu i odpowiedniego wyjścia na tak ogromnym lotnisku, jak to singapurskie, zabiera mi tyle czasu, że nie zdążam powitać Asi w momencie wyjścia z hali przylotów. Kilkuminutowe spóźnienie nie zakłóca jednak serdecznego powitania.

Z dworca znanymi mi już drogami i autobusami szybciutko wracamy do centrum, szukamy zarezerwowanego hostelu i….

I co dalej pewnie z przyjemnością opisze w następnym artykule Asia.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł