[Aśka] Ostatnią noc spędziłam na lotnisku – Jolka o północy wracała do Polski, ja nad ranem miałam samolot do Singapuru, gdzie po tygodniowej przerwie miałam spotkać się z Witkiem. Oboje musieliśmy wyemigrować z Indonezji, bo nasze wizy zezwalały tylko na 30 dniowy pobyt, a ponieważ Witek przybył tu kilka dni przede mną, kilka dni wcześniej musiał się też ewakuować. W sumie dobrze się złożyło, bo pojawiła się tym samym możliwość odwiedzenia jeszcze jednego państwa, a Singapur wydawał się dość ciekawym i łatwo dostępnym celem.
Leciało się wyjątkowo źle, przez głowę przelatywały mi czarne wizje katastrofy więc prawdziwym zbawieniem było szczęśliwe lądowanie i przejęcie sterów swojego losu znów we własne dłonie. Teraz pozostawało znaleźć Witka lub pozwolić się znaleźć. Witek zmierzał ku mnie z Malezji. Nie pierwszy raz mieliśmy się spotkać na lotnisku więc nie miałam “stresa”, że coś może nam w tym przeszkodzić. Tym razem odnajdywanie się jednak zajęło nam dłużej niż zwykle (ponad 2 godziny), tym większa była moja radość, gdy ujrzałam zdyszanego białego mężczyznę z „kitką”, który jak taran przedzierał się w moim kierunku 🙂 Do hostelu mieliśmy kawałek. Z nieba żar, my głodni i wytrzęsieni przebytą trasą, błąkaliśmy się po osiedlu białych bloków, dokąd przywiózł nas autobus z lotniska. Każdy blok podobny do swojego sąsiada, jak zdjęte z taśmy. Niby schludnie i nowocześnie, ale jakoś bez krwi i ducha, klaustrofobicznie, do tego zero perspektyw na posiłek – zero sklepów, straganów czy restauracji. W końcu ktoś nas poinstruował jak dotrzeć do galerii handlowej, gdzie mieliśmy nadzieję na jakieś zakupy w spożywczym. Faktycznie kupiliśmy niezbędne do przeżycia produkty, krótkie posiedzenie z pojedzeniem i problem z głowy. Najedzeni i bardziej wypoczęci trafiliśmy do hostelu, a nawet okazało się, że całkiem bezwiednie zabukowaliśmy spanie w Little India, dzielnicy, której odwiedzenie rekomendował poznany na Flores Singapurczyk (ten “grzeczny”, o którym wspominała Jolka w poście o Labuhanbajo). Tak wiec po pierwszych trudach zaczynało się przejaśniać. Było jeszcze lepiej, gdy zjedliśmy obiad i całkiem dobrze, gdy zaczęliśmy obchód miasta, bo okazało się, że czeka na nas wiele atrakcji. Z każdym krokiem zmieniałam swoją pierwszą, nienajlepszą opinię o mieście. Nowoczesna i zaskakująca architektura, przeplatana starymi domami o unikalnych zdobieniach, połączona z pięknie zakomponowaną zielenią sprawiały, że chciało się iść dalej i dalej. Widoczny z oddali hotel Marina Bay Sands, mieszczący się w trzech szklanych wieżowcach o 55 piętrach, przypominający za dnia morskiego węża, a nocą ogromną stację kosmiczną z zaparkowanym na szczycie statkiem-rakietą, zapamiętam długo, bo staliśmy dobry kwadrans, przypatrując się światłom i kolorom, którymi emanował. Co tu dużo gadać cała Marina Bay, bryły budowli, materiały i faktury, spektakl świateł i cieni, fontanny i muzyka, położyły nas na łopatki.
W drodze do hostelu trafiła się nam jeszcze jedna gratka. W tym czasie w Singapurze odbywał się Festiwal Teatrów Ulicznych, dzięki czemu obejrzeliśmy wyjątkowej urody przedstawienie francuskich linoskoczków, do muzyki na żywo. Jednym słowem pełna magii noc.
Kolejnego dnia rankiem wybraliśmy się w kierunku morza żeby zobaczyć port (singapurski terminal kontenerowy był do niedawna tym najbardziej przepustowym na świecie). Zobaczyliśmy tylko plaże i kilka statków w oddali, ale i to nam wystarczyło. Następnie ruszyliśmy do ogrodów Marina Gardens. Mimo, że mieliśmy je na wyciągnięcie ręki za cholerę nie mogliśmy się do nich dostać, bo z powodu budowy nie mogliśmy znaleźć otartego wejścia. To nasze błądzenie też długo będę pamiętać, bo trasa była wyjątkowo nieciekawa i długa, a słońce wyjątkowo szczodre ;). W końcu się udało. Pomoczyliśmy nogi w fontannach, popodziwiali fantazję architektów i ogrodników i zakręciwszy pętelkę zaczęli odwrót w kierunku hostelu. Droga powrotna prowadziła najpierw przez tłoczne i gwarne China Town, z jego świątyniami, wróż(k)ami i jarmarkiem, a później przez Little India, pełną Hindusów i sklepików z towarami rodem z Indii. Tam zatankowaliśmy trochę kalorii i ostatecznie osiedli, nóg nie czując po całym dniu włóczęgi.
Następnego dnia w planach był już tylko ogród orchidei i przejazd do Malezji. Odkąd stałam się posiadaczką kilku kwiatów tego gatunku (wszystkie dostałam w prezencie) jakoś mnie zaciekawiły. Do tej pory widywałam je tylko w katalogach modnych wnętrz, gdzie sprawiały wrażenie eleganckich i chłodnych (raczej za nimi nie przepadałam). Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam je w naturze zmieniłam o nich zdanie i kiedy tylko była okazja chciałam je oglądać. Ogród botaniczny w Singapurze był świetnym do tego miejscem. Rosną tam dziesiątki (jeśli nie setki?) gatunków orchidei. Takiej różnorodności i takich okazów nie widziałam nigdzie wcześniej. Szczerze polecam to miejsce!
A tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej o Singapurze, świetnie rozwiniętym państwie-mieście, gdzie roczny dochód na mieszkańca jest wyższy niż w niejednym kraju Europy, a do dziś wykonuje się karę chłosty, o polityce, wychowaniu, edukacji i wyścigu szczurów zachęcam do lektury artykułu na łamach National Geographic „Projekt Singapur. Miasto, które przeobraziło siebie i swoich mieszkańców”.
http://www.national-geographic.pl/ludzie/projekt-singapur
Przeczytałam i zaczęłam żałować, że po Indonezji tak szybko zwinęłam się do domu ;). Super wpis.
My też żałowaliśmy, że Cię nie było z nami. Następnym razem Cię nie puścimy.
Bardzo ciekawy opis panstwa-miata Singapur dodatkowo wzbogacony artykulem z National Geographik.Pienie sie czytalo i podziwialo zdjecia.Jak malo zna sie swiat a przteciez jest taki piekny i roznorodny.Super
bardzo mi miło, będzie więcej 😉