Salta nie bez kozery ma w nazwie hiszpańskie słowo LINDA (ślicznotka). Salta de linda – tak w pełnej krasie nazywa się miasto w północnej części Argentyny, które urodą przystaje do podzwrotnikowej bujnej roślinności doliny i okalających ją gór. Pewnie zatrzymam się tu dłużej, tym bardziej, że pole namiotowe, usytuowane 3 kilometry od centrum miasta, w pełni odpowiada pod każdym względem moim oczekiwaniom: dużo zacienionego miejsca, trawiaste stanowiska pod namiot lub samochód, czyste i duże łazienki z gorącą wodą, blisko do miasta no i cena nie wygórowana. Jednym słowem wszystko pasi.
Samochód stawiam nieopodal wielkiego basenu (wielki znaczy dosłownie wielki – około 300 m długi i 70 szeroki), w którym jako że jest zima, nie ma wody ale za to za zgodą administracji można wjechać do środka samochodem i pouczyć się jeździć. Nauka jazdy w basenie 😉 . Podoba mi się jeszcze bardziej.
Wspomniałem, że zamierzam zostać w Salcie około miesiąca. Myśle, że potrzebuję tyle czasu, aby przygotować się do następnego odcinka “into the world” prowadzącego przez Andy do Chile. Droga biegnie na wysokości 5.000 m.n.p.m., a jest akurat zima i nawet niższe, widoczne z Salty partie gór są zaśnieżone. Po śniegu, lodzie i we mgle (na tych wysokościach w nocy temperatura spada do minus 10, 15 stopni) nie mam zamiaru jechać. Znaczy się trzeba przezimować i poczekać na lepszą pogode.
Czekanie nie będzie zbyt monotonne, bo jak wynika z otrzymanego w informacji turystycznej “paszportu turysty” w Salcie jest co robić i jest jak się zabawić. Są muzea, wystawy, knajpy z folkową muzyką live, parki, niezliczona ilość zabytków etc. etc.
Już następnego dnia, z samego rana, idę do centrum. Jest jak przypuszczałem. Południowoamerykańskie, malownicze, egzotyczne kontrasty. Na takie miasto długo czekałem. Między samochodami, w przeważającej mierze starszymi od najstarszych jeżdżących po Europie, co jakiś czas przebija się furmanka zaprzęgnięta do wychudzonego konia, a i gauchos konno w odświętnych strojach nie należą do rzadkości. Im bliżej centrum, tym więcej straganów i handlarzy o urodzie zdradzającej indiańskie pochodzenie, zachęcających – acz nie nachalnie – do kupienia lub przynajmniej zainteresowania się ich domowymi wyrobami. Gwar, tłok, barwne stroje, wszechobecne budowle pamiętające XVII, XVIII wiek, sprawiają, że czuję się tak jak chyba powinno się czuć w centrum najbardziej kolonialnego argentyńskiego miasta. Połykam tę atmospherę, nasączam się tym klimatem spacerując kilka godzin uliczkami wokół (tym razem nie placu San Martin jak zwykle do tej pory bywało) placu 9-go lipca (Plaza 9 de Julio) z pomnikiem gen. Arenalesa, a nie jak zwykle z pomnikiem gen. San Martina. Oto mała ale znacząca zmiana, która kosztowała mnie prawie przegranie zakładu z Karoliną.
Wracam już po zmroku, a Salta de Linda przebrała się w tym czasie w strój wieczorowy, który dodaje jej jeszcze większego blasku. Wieczorne spacery (tym bardziej że miasto faktycznie zaczyna żyć po godznie 20-tej) stały się od tego momentu moim nowym hobby.
Stały się, stały – ale nie tylko moim hobby, a również przyczyną pierwszej w czasie mojej podróży choroby. Przeziębiłem się. W ciągu dnia jest wprawdzie ciepło, w granicach 20 stopni, ale w nocy, a szczególnie nad ranem, temperatura potrafi spaść do 0. O przeziębienie w takich warunkach łatwo, a o wyleczenie się z niego trudno. Jednak jak się ma czas i nie ma stresu, to nawet z chorobą łatwiej sobie poradzić. Lecze się dobrymi, starymi, domowymi metodami… Syrop z cebuli, herbata z cytryną i miodem, na noc wełniane skarpety i po dwóch tygodniach (w tym czasie piszę parę artykułów do bloga, co zawsze zajmuje mi mnóstwo czasu. Zwłaszcza wybieranie i zmniejszanie zdjęć) jestem zdrowy jak rybka. Mogę dalej kontynuować dzienne i nocne zwiedzanie Salty, a że pobyt się o dwa tygodnie wydłuży – to nic. Czasu i tak mam mnóstwo.
Pierwsza wędrówka, po tak długim bezruchu, prowadzi troszeczkę poza centrum, na górę San Bernardo. Przy okazji znalazłem park San Martin, bo to właśnie z tego parku prowadzi kolejka linowa na szczyt góry. Osłabiony po chorobie pozwoliłem sobie na luksus wjechania na górę kolejką, ale na dół schodziłem już pieszo. Ze szczytu, co było do przewidzenia, rozciągają się oszałamiające widoki na miasto i na okalające go góry. Przez te góry przyjdzie mi niebawem się przedzierać i co na nie spojrzeę, to czuję lekki ucisk w żołądku. No ale to jeszcze nie teraz, więc odganiam strach i póki co rozkoszuję się ich pięknem. Zejście zajmuje niewiele ponad godzinę, a uwienczone zostaje zwiedzaniem muzeum archeologico, znajdującego się u podnoża.
Jak już jesteśmy przy muzeach, to poza owym muzeum archeologico, jest jeszcze w centrum na placu 9 lipca, dosyć ciekawe muzeum historyczne (to w nim poznałem historię tutejszego bohatera walk wyzwoleńczych gen. Gümmesa, który to niczym nasz Kościuszko uzbroił gauchos w kosy i ruszył z nimi do walki o niepodległość Argentyny. Prochy generała spoczywają w tutejszej katedrze i opodal najciekawsze muzeum „Alta montana“ (wysokich gór), w którym zobaczyć można mumie dzieci, złożone najprawdopodobniej w ofierze przez Inków, a odnalezione na wysokości ponad 6.700 m.n.p.m. w 1999 roku. Ostatnie zwiedzone przeze mnie muzeum to mało ciekawe, ale znaczące muzeum kolejki wysokogórskiej Tren a las Nubes. Muzeum – a raczej zbiór prywatnych eksponatów – wciąż działającej kolejki mieści się na dworcu, z którego pociągiem dojechać można do San Antonio de los Cobres. Podróż może dosłownie pozbawić tchu, nie tylko dlatego że pnie się na wysokość 4.200 m.n.p.m, ale również dlatego, że pokonuje mosty nad kilkuset metrowymi przepaściami, a z poprzednich artykułów wiecie jaki jest mój stosunek do argentyńskich mostów. Muzeum tak, za podróż w chmury dziękuję.
Tak to błogo mija mi czas spędzany na wycieczkach, zwiedzaniach i nocnych spacerach. Ani się człowiek obrócił a tu przystrojony w narodowo-kolorowe balony gaucho (niełada widok) przypomina o rozpoczętych mistrzostwach świata w piłce nożnej. No trudno! Nie da się przed tym wydarzeniem uciec, nawet w najodleglejszych zakątkach świata. Wychodząc z pola namiotowego chcąc nie chcąc muszę przejść obok strożówki, w której stoi stary telewizor, a grupa rozentuzjazmowanych pracowników pola ochoczo zaprasza do wspólnego kibicowania Argentynie. Nie wypada mi za każdym razem odmawiać, więc parę razy (raz nawet przyszedłem z butelką whyski) siadam z moimi nowymi amigos i udaję, że szalenie mnie fascynuje przyglądanie się grupie dużych chłopców uganiających się w te i we wte za piłką i biorących za to nieziemski szmal. Mimo że mało emocjonalnie podchodzę do tej zabawy, to jednak zrodziło się we mnie współczucie widząc w ich oczach łzy po przegranym finale. Skąd takie emocje? Nie wiem i pewnie się nie dowiem, bo nie bardzo szukam odpowiedzi. Niech sobie socjologowie zaprzatają tym głowę. Ja tym czasem korzystając ze względnego spokoju na ulicach (większość siedzi w domach przed telewizorami) wymykam się do odkrytej przypadkowo knajpy, w której odnajduję dla siebie azyl przed pilkarską, światowa zawieruchą. La Muza. Tak się owa wspaniała ni to knajpa ni to klub nazywa. W każdy wtorek i czwartek o 19:30 odbywają się tu spotkania poetyckie, a więc w każdy wtorek i czwartek tam jestem. W lekkim półmroku przy akompaniamęcie gitar mam jednorazową okazję posłuchać poezji recytowanej w ojczystym języku Cervantesa. Siadam w kąciku, zawsze przy tym samym stole suto zastawionym jednym kieliszkiem czerwonego wina i słucham. Słucham. Nie rozumiem słów. Mój hiszpański jeszcze bardzo długo nie będzie na tym poziomie. To mi jednak nie przeszkadza. Słowa padają bowiem na grunt mojej bardzo w tym momencie wybujałej wyobraźni, a podlane owym czerwonym winem i pogłaskane niczym wiatrem akordamów klasycznych gitar zakwitają w mej głowie niczym magnolie majową porą, trescią. Trescią zrozumianą tylko przeze mnie, ale zrozumianą. Żeby zrozumieć poezję, czasami nie trzeba rozumieć słów. Wystarczy się w nie wsłuchać – reszta przychodzi sama. Niebywałe emocje, jednorazowe wrażenia, niezapomniane przeżycia.
Z rozgrzaną głową, otwartym sercem wracam po spektalach do mojego obozowiska, a wracając borykam się z myślą, że żal będzie wyjeżdżać z Salty. Trochę się tu zadomowiłem. No ale cóż – śniegi stopniały, pogoda się poprawiła, moje zdrowie też, więc trzeba powoli się pakować i ruszać dalej na północ. Spotkani na polu namiotowym ludzie, którzy właśnie przejechali przez góry od strony Chile, opowiadają o przepięknej, wcale nie takiej trudnej i groźnej drodze. Ich opowieści napełniają mnie optymizmem, przeganiają zaległy gdzieś w kącie strach, więc pakuję je ze sobą i żegnając Salte rundą honorową wokół centrum odnajduję droge nr. 9 i wyjeżdżam w kierunku Jujuy na 1.400 m.n.p.m.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł