Wąziutka droga nr. 9 wije się zakrętami wśród flory typowej dla tropikalnych lasów i powolutku na odcinku 120 km pnie się o 700 metrów w górę. Miasto Jujuy niczym nadzwyczajnym mnie nie zachwyca. Po miesięcznym pobycie w mieście mam ochotę tym razem przenocować gdzieś na łonie natury z dala od miejskiego gwaru. Omijam Jujuy (w hiszpańskim J wymawia sie jak H, a Y jak J). Jadę dalej. Około 15 km za Jujuy w miejscowości Yale znajduję nad rzeką malutkie, kameralne pole namiotowe i to tu właśnie spędzam noc.
Rankiem zachmurzone niebo nie zaprasza do dalszej jazdy. Od tej pory będę cały czas wjeżdżał w coraz to wyższe partie Andów, a temu prawdopodobnie towarzyszyć będą coraz to piękniejsze widoki, których nie chciałbym być pozbawiony przez nisko wiszące chmury. Zostaję na polu i poczekam aż wiatr je przegoni. Tutaj dzieje się to stosunkowo szybko. Niech wiatr sobie je przegania, a ja w tym czasie – trochę dla poprawienia kondycji, a trochę dla zabicia nudy – wymyśliłem sobie wycieczke p.t. „Rowerem w chmury“. Dostałem w pobliskim centrum turystycznym mapke okolic, na której górzysta dróżka do laguny Yala zrodziła ten szaleńczy pomysł. Cały odcinek, a raczej kółko, to 35 km, z czego 10 pnie się z 1.444 m.n.p.m. na 2.100. Droga w górę strasznie daje mi w d… Miejscami jest tak stromo, że schodzę z roweru i ciężko mi go nawet pchać. Nic tam – jak mawiał Michał – po trzech godzinach wysiłek zostaje wynagrodzony widoczkiem jeziorka Yala, a dodatkową uciechę sprawia powrotny zjazd do bazy bez jednego obrotu pedałów na odcinku 10 km. Mokry, zmęczony i szczęśliwy docieram do obozowiska i jestem pewny, że dzisiaj nie będę już nic więcej robił. Dzień kończę w pobliskiej restauracji na uczcie składającej się ze smażonej ryby z frytkami, sałatki i butelki białego wina. Zasłużyłem sobie.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł