Zgodnie z obawami, które zaczęły się lęgnąć w mej głowie jak myszy pod miotłą, już przy wyjeździe z Pattai, dotarcie do Siem Reap, pierwszego miasta w Kambodży, dostarcza mi wielu problemów. Co prawda przeżywałem już na granicach mrożące krew w żyłach sytuacje, zatem lekkie podniesienie adrenaliny nie wprowadza mnie jeszcze w panikę, ale sytuacje, w których nie bardzo wie się co robić przecież nigdy nie są komfortowe. Autobus, którym niewygodnie przejechałem ponad 6 godzin zatrzymuje się na ostatnim przystanku, około 10 km przed granicą. Opuszczam go pełen ulgi, jako jedyny i ostatni pasażer i od tej pory muszę sobie radzić zupełnie sam. 10 km marszu do granicy? Mowy nie ma. Zajęłoby mi to ponad dwie godziny, a i tak jest już późno. Wkraczanie o zmierzchu do nowego, zupełnie obcego państwa, to nie najlepszy pomysł. Gdy podjeżdża młody chłopak na motorowerze i proponuje podwózkę nie zastanawiam się ani chwili i nawet nie próbuję się targować. Siedząc na tylnym siedzeniu małego motoroweru nie tylko z plecakiem, ale i z duszą na ramieniu podjeżdżam pod same barierki. Dalej muszę już pieszo. Przy pożegnaniu mój kierowca każe mi maszerować wąską uliczką między targowymi budami do najbliższego murowanego budynku. Tam będzie już Kambodża – mówi. On mówi, ja robię. Niestety nie całkiem zgodnie z jego wskazówkami. Jeszcze dobrze nie zrzuciłem plecaka, jeszcze na ziemię nie opadł kurz po oddalającym się na skuterze moim przewodniku, a już wyrasta przede mną następny. Ten z kolei tłumaczy mi gdzie mogę najłatwiej i najszybciej otrzymać kambodżańską wizę. – Nie na granicy? Pytam zdziwiony. Nie! Tam na granicy już trzeba mieć wizę, a wydają ją tu w biurze, parę metrów obok. Skoro tak to cóż – idę ufnie za moim nowym przewodnikiem. To błąd. Nie straszny wprawdzie, ale mimo wszystko błąd. We wskazanym biurze oddaję paszport, czekam 20 min, płacę w przeliczeniu około 40 dolarów (wcześniej czytałem, że wiza to koszt jakiś 30 dolarów) i szybko, bo czas nagli biegnę w kierunku przejścia. Tu wszystko idzie gładko. Paszport – w porządku, wiza – ok. Spokojnie mogę wejść do nowego państwa i byłoby zupełnie fajnie, gdybym w okienku z napisem „visa”, za którym siedzi 5 znudzonych, umundurowanych, urzędników nie spytał o procedurę i cenę otrzymania wklejki do paszportu tu na granicy. Wszystko załatwia się tu na miejscu i kosztuje około 30 dolarów – słyszę i rozumiem co się stało. Na dzień dobry zostałem nabity w butelkę i straciłem 10 dolców. Niewielka pociecha to taka, że może to jedyne frycowe, które zawsze tak czy siak trzeba zapłacić i nie jest ono jakiś nadzwyczajnie wielkie. Dodatkowo, patrząc na pięciu znudzonych facetów w mundurach, uzmysłowiam sobie, że oto właśnie wkraczam do komunistycznego kraju, rządzonego prawdopodobnie przez skorumpowanych, państwowych urzędników, którzy pewnie dostają działkę od tych z biura przed granicą. Jeżeli tak to być może kupienie wizy po legalu, wiązałoby się albo z długim czekaniem albo z innymi uniedogodnieniami, co w mojej sytuacji nie byłoby dobre, bo nie mam już czasu. Może więc warto było wydać 10 dolarów więcej? Jeszcze raz się pocieszam i lecę dalej. Robi się bardzo późno, a ja muszę dotrzeć jeszcze do Siem Reap oddalonego o około100 km.

Po drugiej stronie granicy, mimo że wjechałem do kraju komunistycznego, świat niewiele się zmienia. Owszem, czerwone gwiazdy na sztandarach, plakaty i murale rodem z wczesnego PRL-u świadczą o tym, kto i co ma w tym kraju do powiedzenia, ale uliczny handel i kręcący się wokół naganiacze, proponujący wszelakie usługi, jako żywo zaprzeczają komunistycznej teorii centralnie sterowanego rynku. Tutaj, patrząc na chłopaków ciągnących olbrzymie wózki napakowane wszelakimi dobrami konsumpcyjnymi, mam wrażenie, że rynek nie tylko rządzi się własnymi prawami, ale że są to twarde prawa wczesnego XIX wiecznego kapitalizmu. Coś mi się zdaje, że chcąc jak najszybciej i jak najtaniej wydostać się z tego przygranicznego bajzlu, muszę się szybko do nich dostosować. Na publiczny autobus nie mam co liczyć. Takiego nie ma. Znaczy się jest, ale dopiero jutro rano. Spać tutaj i czekać do rana? Chyba nie – to fatalna opcja. Jakiś facet zaczepia mnie i proponuje taksówkę – koszt 100 dolarów. Jechać i pozbyć się w niecałe dwie godziny ponad tygodniowego budżetu? Chyba też nie – ta opcja w ogóle nie wchodzi w grę. Więc co robić?  Wprawdzie wiem, że człowiek według ekonomicznej teorii o zachowaniach ludzkich, Stanleya Beckera, zachowuje się zawsze tak jakby kalkulował, ale co z tego, kiedy czasem bywa tak, że żadna kalkulacja nie pasuje. Mnie właśnie teraz absolutnie nie pasuje nic. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to czekać. Becker być może ma rację z tą kalkulacją, zresztą za tę obserwację uhonorowany został w 1992 roku nagrodą Nobla, jednak moje spostrzeżenia w tym momencie są trochę inne. Będąc w podróży na tzw. niskim budżecie czasami nie należy kalkulować tylko po prostu czekać. Czekać na zmianę sytuacji. Ciekawe czy też dostanę za to Nobla? Hi hi, pewnie nie. Właśnie się zorientowałem, że mój stan oczekiwania też jest wynikiem kalkulacji więc z dużych pieniędzy tytułem nagrody raczej nici. Siadam wobec tego na kamieniu i czekam. Wolny rynek nie lubi próżni i jestem przekonany, że co najmniej kilka par oczu mnie obserwuje. Nie mylę się. Po dziesięciu minutach ten sam gość, który proponował taksówkę za 100 dolarów podchodzi z nową propozycją. Znalazł jeszcze jednego klienta i teraz cena spada do 50 zielonych. W dalszym ciągu nie mamy o czym rozmawiać. 50 dolarów dalej nie mieści się w ramach mojej jakiejkolwiek kalkulacji, Nawet nie zaczynam negocjacji. Czekam dalej. W końcu zaradny posiadacz samochodu, walcząc w pocie czoła z twardym zasadami wolnego rynku, znajduje następnych dwóch chętnych i dopiero teraz możemy rozmawiać. Z proponowanych 25 dolarów schodzę do 15 (przynajmniej ja, nie wiem jak pozostali) i w końcu po długiej i męczącej drodze o 22 z minutami jestem w małym sympatycznym hostelu w centrum Siem Reap.

Dwie rzeczy od razu wpadają mi w oko. Pierwsza to duży basen przy wejściu. Jutro bez wątpienia zmyję w nim trudy dzisiejszej podróży. To się naprawdę rzadko zdarza, o ile w ogóle, by w tanich hostelach były baseny więc już jest świetnie. Drugie to wywieszka w recepcji informująca o szybkim i tanim załatwianiu wiz do Wietnamu. Takie informacje widzę później dosłownie wszędzie. Warto zatem wiedzieć na przyszłość, że nie trzeba włóczyć się po ambasadach w sąsiednich krajach i przepłacać, w Kambodży można załatwić wizę do Wietnamu, że tak powiem od ręki. Ale to tylko tak na marginesie – może komuś ta informacja się przyda. Wracamy zatem do mojego hostelu z super basenem i jeszcze ładniejszym tarasem z widokiem na czerwone dachy starej dzielnicy miasta. Dzielnicy nad wyraz gwarnej i turystycznej, bowiem Siem Reap to przedsionek do najsłynniejszego kambodżańskiego zabytku, rzec by można – kambodżańskiej perełki, starej stolicy Angkor.

Do zwiedzania czegoś tak niezwykłego jak ruiny Angkor, muszę się trochę przygotować. Trochę poszperać w Internecie i trochę poczytać. Opracować mapkę zwiedzania, bo teren ruin jest olbrzymi i trzeba się dobrze zorganizować by w ciągu jednego dnia zobaczyć znaczną jego część. Rozejrzeć się za transportem, bo Siem Reap i Angkor oddalone są od siebie o około 8 km, a i potem wokół ruin też trzeba się jakoś poruszać. No i kupić bilet. Na te wszystkie czynności przeznaczam cały dzisiejszy dzień, nie zaniedbując przy okazji rozejrzenia się po niewielkim Siem Reap. To miasto, mimo że pełni rolę tylko turystycznego przyczółka Angkor, też zasługuje na chwilę uwagi. Zwiedzanie zaczynam oczywiście jak zwykle porannym 10 km biegiem wzdłuż obu brzegów rzeki przepływającej przez środek miasta. Potem szybki prysznic i już tylko zwykłe zwiedzanie z mnóstwem ciekawych obserwacji, którym nie może się oprzeć mój aparat fotograficzny. Pstrykam kilka zdjęć na najsłynniejszej  ulicy Pub Street, na której wieczorami spotykają się wszyscy turyści. Tu też spotykam sympatyczną parę z Polski – Karolinę i Krzyśka, których w tym miejscu serdecznie pozdrawiam, a z którymi przy kuflu piwa i szaszłyku z krokodyla (za sałatkę z robaków, tutejszy przysmak, dziękujemy), wymieniamy się spostrzeżeniami i przeżyciami z wędrówek po Indochinach. Potem na cel biorą ustrojone śpiącymi nietoperzami jak świąteczna choinka bombkami, drzewo w samym centrum. Wieczorem całe to wiszące głowami w dół towarzystwo z olbrzymim wrzaskiem ruszy na nocne łowy i będzie to na pewni ekscytujący widok. Niebagatelnym obrazem dla mojego obiektywu są też motoryksze, których wydaje się być tu tysiące i czekający na potencjalnego klienta kierowcy ucinający sobie w tak zwanym międzyczasie drzemkę w hamakach rozwieszonych wewnątrz tychże ryksz. To wszystko jest niemożliwie egzotyczne, piękne i niebanalne, lecz najpiękniejszy widok ma się dopiero przede mną wynurzyć. Rzecz zupełnie niebywała, na której widok zatrzymuję się po prostu oniemiały i przez chwilę nie wierzę własnym oczom. Po Francuzach, którzy kolonizowali Kambodżę od 1863 roku aż do drugiej wojny światowej, pozostał nie tylko prawostronny ruch, do którego po 7 miesiącach jazdy lewą stronę muszę się ponownie przyzwyczaić, ale co o wiele ważniejsze…bagietki. W końcu jakaś odmiana od ryżu i makaronu. Od razu kupuję dwie nadziane mięsem i warzywami i jestem w niebo wzięty. Po takim odkryciu nic już nie może mnie zaskoczyć: ani przedpotopowe ciężarówki prowadzone przez kierowców w kaskach, ani motorowery ciągnące kilkumetrowe naczepy, często tak obładowane, że według zasad fizyki nie powinny się poruszać, ani kolorowe parki z rozwrzeszczanymi papugami, ani, ani, ani, co nie znaczy, że tego wszystkiego nie fotografuję. Fotografuję i to jak. Jestem pod ogromnym wrażeniem i miasta i mieszkających tu ludzi.

Angkor zwiedzać można na kilka sposobów. Można wynająć sobie motorykszę z kierowcą i sądząc po tym co widzę, jest to najpopularniejsza forma zwłaszcza dla par, bo ryksze są dwuosobowe. Można wziąć taksówką i prosić kierowcę by jechał od punktu do punktu, ale to chyba słaba forma poruszania się po dżungli, którą fajnie też jest poczuć. Taksówek nie widzę dużo. Sporo za to jest mikrobusów. Te wożą oczywiście większe grupy. Można jeszcze, jak to zresztą wszędzie w Azji, wypożyczyć skuter lub rower i w ten sposób na własną rękę objechać całe starożytne miasto. Ja decyduję się tym razem na rower. Wyjeżdżam, o 4 rano. Kasy otwierają o 5, a że spora grupa ludzi chce obserwować wyłaniające się zza ruin wschodzące słońce, przeto kolejka przed piątą jest już spora. Kas jest tak dużo, że w parę minut po otwarciu jestem przy okienku i jako 1.425.626 zagraniczny gość tego roku otrzymuję za 27 dolarów bilet, pozwalający mi przez cały dzień kręcić się po starej stolicy Kambodży, w której znajduje się ponad 100 świątyń. Inną opcją jest trzydniowy bilet za 62 lub tygodniowy za 72 dolary. Nie jestem na tyle rozentuzjazmowany kulturą i sztuką starożytnych Khmerów by ganiać między skądinąd fascynującymi ruinami, dłużej niż jeden dzień. Poza tym, cena biletu też by mi na to nie pozwoliła. Jeden dzień za 27 dolców starczy. Krótko przed wschodem słońca przywiązuję mój rower do balustrady przy pierwszej największej, najsławniejszej i chyba najładniejszej zwłaszcza o tej porze dnia świątyni Angkor Wat. Angkor Wat, wybudowany w XII wieku to najwspanialszy zabytek kultury w południowo-wschodniej Azji, symbol khmerskiej cywilizacji i największa budowla sakralna na świecie. Zdaniem znawców jest to najwspanialszy obiekt sakralny, jaki kiedykolwiek stworzyła ludzkość. Świątynia poświęcona jest hinduskiemu bogu Wisznu, którego żarliwym wyznawcą był król Surjawarman II. Świątynia zajmuje obszar o powierzchni 1 km więc już na dzień dobry muszę się trochę naspacerować by przyjrzeć się jej z każdej strony. Szkoda tylko, że lekko zachmurzone niebo nie pozwala zrobić najpiękniejszego zdjęcia o wschodzie słońca, jakie sobie wyobraziłem. Dlatego ja pozwalam sobie, jako zdjęcie wyróżniające, umieścić te, które w tym samym miejscu zrobiła moja córka Jenny, będąc tu dokładnie miesiąc po mnie.

Jeżdżąc na rowerze od wspaniałych jednych ruin do wspaniałych drugich ruin powoli przyzwyczajam się do otaczającego mnie piękna i każda następna świątynia nie wywołuje już takiego wrażenia jak poprzednia. Zwiedzanie Angkor Wat i trzech innych najważniejszych świątyń: Bayon, Ta Prohm i Banteay pochłania mi prawie połowę dnia. Drugą połowę przeznaczam na pobieżne choćby odwiedzenie kilku z ponad jak już powiedziałem 100 lepiej lub gorzej zachowanych ruin. Cały kompleks Angkor jest tak ogromny, że mimo, iż mocno naciskam na pedały i dosyć sprawnie obskakuję pochowane w dżungli stanowiska to na objechanie całości potrzebuję ponad 12 godzin.

Potwornie zmęczony, ale nad wyraz szczęśliwy wracam do hostelu tuż przed zmierzchem i co robię? No jasne! Zamawiam kawę, wskakuję do basenu i w spokoju układam sobie w głowie jeszcze raz wszystkie przeżycia dzisiejszego dnia. Jest ich tyle, że pewnie i jutro jeszcze będę układał, ale to nic. Ważne, że jest co układać. Swoją drogą szkoda, że w XV wieku Angkor został zaatakowany i złupiony przez tajską armię, bo może nie zostałoby opuszczone przez ludność, nie utonęłoby z czasem wśród bujnej roślinności dżungli i pulsowałoby do dzisiaj starym rytmem życia? Ciekawe jakby dzisiaj wyglądało? Dzisiaj jedynie wpis z 1992 r. na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO świadczy o jego byłej potędze i wadze, jaką odegrało w historii rozwoju ludzkości.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł