Jak na razie w sprawie pogody nic się nie zmienia więc faktycznie zmuszony jestem szukać nowych rozwiązań, których nie mam wiele. Podobno po drugiej stronie gór niebo jest jaśniejsze (tak przynajmniej twierdzi niezawodny dr Google). Po całonocnej deliberacji z samym sobą nie pozostaje mi nic innego jak znaleźć inną możliwość niż rower, by dostać się na drugą stronę jeziora Taupo. Tam będę rozważał dalej. Inna możliwość tzn. inny środek lokomocji? –Tak. No to chyba tylko autobus, bo alternatywy raczej brak – w dalszym ciągu rozmawiam sam z sobą i myślę co robić. Spróbuję dowiedzieć się czegoś na dworcu autobusowym. Tu słyszę i o dziwo rozumiem, że i owszem, że tak ale … (”ale” zawsze robi sporo komplikacji). Autobus wprawdzie jedzie w pożądanym przeze mnie kierunku, miejsce jeszcze jest, z tym, że trzeba się spieszyć bo wiadomo – wakacje! A jak wakacje to wszystkiego szybko brakuje. Ale rower! Rower można przewieźć w luku bagażowym, o ile jest miejsce i o ile kierowca przy odjeździe się zgodzi. Takie rozwiązanie naturalnie mnie nie ratuje, bo co? Kupię bilet, a jutro kierowca rozłoży ręce i powie sorry Winnetou, ale nie mogę Cię zabrać z rowerem i zostanę z biletem i rowerem pod coraz bardziej rozpadanym niebem. Przyznam, że przejechanie 170 km autobusem, nie tylko ochroniłoby mnie przed deszczem, ale również pozwoliło nadgonić trzy stracone dni – stracone na oczekiwaniu na zmianę pogody. Idę jeszcze raz do punktu informacji. Może coś się mimo wszystko da wykombinować. Tym razem pani mówi, że owszem, że kierowca decyduje itd., ale … (”ale” czasami coś ułatwia). Jeżeli rower będzie zapakowany w karton to nie będzie traktowany jako rower tylko jako zwykły bagaż i wtedy kierowca musi go zabrać. Każdemu pasażerowi przysługują w cenie biletu dwa bagaże. No i super! Mam plecak i rower czyli pasuje. Teraz nie ma “ale”, trzeba tylko znaleźć karton. W pierwszym sklepie rowerowym, na moje – I have big problem, słyszę odpowiedź – don’t worry,  it is a small problem i z życzeniami happy new year dostaję big box, czyli karton i chyba będę mógł przystąpić do realizacji planu B.

Tracę jeszcze jeden dzień, bo na jutro już brak wolnych miejsc. Znaczy, co znaczy tracę. Nic nie tracę. Po pierwsze pojutrze tam w górach ma być znacznie lepsza pogoda niż dzisiaj to i szanse na ładne widoki większe, a po drugie mogę jeszcze raz pospacerować, wprawdzie po mokrej, ale za to jakże cudownej Rotourze.

W poprzednim artykule pisałem, jak to znalazłszy miejsce na parking i na nocleg nad rzeką, przyglądałem się światu tylko przez lekko uchyloną klapę bagażnika. Tak lało. Nie wspomniałem wtedy, że szukając odpowiedniego miejsca kilkakrotnie przestawiałem samochód. A to wydawało mi się, że stoję za blisko rzeki i jak całą noc będzie lało to mnie rzeka razem z samochodem pochłonie. Odjechałem trochę dalej. A to wydawało mi się, że grunt, na którym stoję jest zbyt miękki i rano nie wyjdę, bo ugrzęznę. Odjechałem trochę dalej. A to znowu spojrzałem w górę i zrobiło mi się nieprzyjemnie, widząc wyginające się od wiatru wysokie drzewa i wyobrażając sobie, że któreś może się złamać i mnie przywalić. Odjechałem trochę w bok i spokojnie przespałem całą noc. Moje obawy nie były jednak bezpodstawne, bo to co widzę teraz z całą zgrozą potwierdza, że z naturą żartów nie ma. Powalone przez wiatr potężne drzewo, leżące na załamanym mieszkalnym domu, każe mi jeszcze raz wrócić myślami do wczorajszego wieczoru i podziękować, że być może, po raz któryś już w mej podróży zostałem ostrzeżony przez tajne impulsy instynktu. Wracam i zaraz wracam. Reszta spaceru, połączona z moczeniem nóg w ciepłych źródłach, mija jak zwykle w sielankowym nastroju.

 

Rankiem bez problemów pakuję się z mym sporawym bagażem do autobusu i po niespełna trzech godzinach wysiadam 170 km dalej u stóp, dzisiaj pięknie się prezentującego, ośnieżonego wulkanu Tongario. Cztery dni temu, gdy ja tu byłem, jego nie było. Znaczy był, ale tak szczelnie okryty białymi chmurami, że zupełnie niewidoczny. A dzisiaj – proszę jaki piękny. Warto było czekać.

Raz, dwa, trzy, wyjmuję z pudła i składam rower. Trochę wolniej, ale też w pośpiechu, bo szkoda mi pogody i widoków wsuwam pierwszy i być może ostatni dziś posiłek (bagietka, pikantna, pyszna sucha, kiełbasa i pomidor) i czym prędzej pakuję sakwy i plecak na bagażnik, a sam wsiadam na siodełko i naciskam pedały. Mam do przejechania ok. 55 km na południe dosyć łatwą, niezbyt górzystą drogą.

No i krach. Jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy, ile razy ja już to sobie powtarzałem i ciągle jakoś nie mogę się od tego uwolnić. Spieszę się, spieszę: bo pogoda, bo widoki, bo po tak długiej przerwie już chce mi się jechać i chyba za słabo dokręciłem jeden z pedałów (tak mi się przynajmniej wydaje chociaż z drugiej strony uważałem żeby nie przekręcić). Tak czy siak po przejechaniu dwudziestu, może dwudziestu kilku kilometrów, zostawiwszy tyle co białego Tongario za sobą, obluzował się lewy pedał, niszcząc tak gwint, że żadnym sposobem przykręcić go nie można. No to d… Na stacji benzynowej, do której dojeżdżam, owinąwszy pedał grubą taśmą klejącą, którą zawsze mam przy sobie na tego typu okazje, dowiaduję się, że najbliższy sklep rowerowy jest w Ohakune, czyli 27 km na zachód, a mi zostało do celu, czyli do najbliższego hostelu 30 km na południe. Trudno darmo. Muszę zmienić trasę i nie wiem jeszcze jak, ale jakoś się dostać do Ohakune i ewentualnie tam przenocować. Próbuję dalej posuwać się z zaklejonym taśmą pedałem choć wiem, że daleko tak nie ujadę. Mimo wszystko próbuję i udaje mi się pokonać ok. 5 km w kierunku wulkanu, z którym przed chwilą już się żegnałem. Większa część drogi jest ostro z górki więc sobie tylko siedzę jak panisko, zastanawiając się jak będę się pocił wracając tu jutro ostro pod górkę. Ale to dopiero jutro więc co tam. Teraz mam inny problem, który niespotykanie łatwo się nagle rozwiązuje. Na poboczu stoi samochód typu pikap z załadowaną na pace kosiarką, a przez otwarte okno z szoferki wystają nogi obute w zielone gumowce. Podjeżdżam. Dzień dobry – mówię i od razu przepraszam, bo facet ma pewnie przerwę na lunch i uciął sobie drzemkę, ale mam problem – kontynuuję i może mógłby mi pan pomóc. Takie zdanie wypowiedzieć po angielsku wcale nie jest trudne nawet dla tak początkującego jak ja. Dalej już mniej mówię, a więcej pokazuję na urwany pedał i proszę czy by pan mógł załadować rower i plecak na pakę obok kosiarki i podrzucić mnie od Ohakune? Zostało już tylko coś około 20 km. No problem. Don’t worry – słyszę jakże miłe dla moich uszu słowa. Za 15 minut jesteśmy na miejscu, a kierowca Locky (nie jak mylnie najpierw usłyszałem Rocky) nie chce nawet zapłaty, bo wystarczy mu chyba opowieść, że przemierzam rowerem wyspę i pewnie się cieszy, że mógł mi w tym dopomóc. Za następne 30 minut mam wymienione oba pedały i 84NZ$ mniej w portfelu, ale gotowy, ponownie z plecakiem na bagażniku mogę jechać dalej. Dalej tzn. gdzie? Wracać pod górę do Waiouru, z którego właśnie przyjechałem, czy stąd ruszyć inną drogą, ale od razu na południe. Tamtą drogę mam przeanalizowaną pod względem wzniesień i spadów, pod względem hosteli i pól namiotowych, itp. itd. aż do wybrzeży Morza Tasmańskiego, czyli do Bulls. A tutaj? Nie ma zasięgu i analizy przeprowadzić nie sposób. Jedyna informacja to ta uzyskana w sklepie, że droga jest asfaltowa i mało uczęszczana i że ogólnie good. To przemawia na korzyść tej. Tamta, którą miałem jechać to krajowa trójka, czyli dość mocno uczęszczana przez ciężarówki, a ciężarówka i rower raczej się  nie lubią.  No to co? Ach, jak nie lubię stać na środku skrzyżowania i hamletyzować – tu albo tu? – oto jest pytanie. Ostatecznie wychodzi na to, że jadę w nieznane, czyli na południe, po raz drugi zostawiając ośnieżone szczyty Tongario za plecami,  Udaje mi się wykręcić dzisiaj jeszcze ponad 30 km nietrudną płaską drogą. Za wodospadem Rukawa (znacznie brzydszym niż można by sądzić z dużego drogowskazu przy drodze wskazującego jego miejsce) powinno być pole namiotowe. O tym też informuje drogowskaz. Pole jest i owszem i nawet ładne, tyle tylko, że zamknięte dla gości. Na terenie pola namiotowego zorganizowane są kolonie dla ponad setki dzieciaków i ze względów bezpieczeństwa nikt obcy w pobliżu kręcić się nie może. Dobrze, dobrze. Nikt kręcić się  nie może to rozumiem, ale ja też nie mogę już dalej kręcić pedałami i co teraz? – pytam panią, która właśnie wyjaśniła mi, że nie mogę się tu rozbić na noc. Jest wyjście. Kilometr dalej jej brat ma ranczo i tam mogę nad rzeką pod płotem za friko rozbić namiot i oprócz owiec nikt nie powinien mi w nocy przeszkadzać. Skoro tak to tak. Jedno tylko czego mi w takim razie może brakować to wody na jutrzejszą dalszą drogę. Jak właśnie słyszę następne 60 km czeka mnie po mocno górzystym terenie i bez jakichkolwiek wiosek, osad czy sklepów. Wody w takim razie potrzebować będę dużo. Pani obiecuje mi dowieść rano na ranczo dwie butelki, za co już dzisiaj jestem wdzięczny i ostatkiem sił naciskając ponownie na pedały kręcę ponadplanowy kilometr. Teraz tylko namiot, śpiwór i po pełnym wrażeń dniu zasypiam szybciej niż się rano budzę.

 

Budzę to źle powiedziane. Owce mnie budzą. Kąpiel w rzece, śniadanie na trawie – ot życie o jakim niejeden pewnie marzy, a ja mając już w głowie ostre podjazdy i wysokie góry, które muszę pokonać, nie bardzo mam czas się tym cieszyć. Daleka i trudna droga to i ruszać trzeba szybko. Ale bez pośpiechu żeby … no właśnie pamiętam, pamiętam. Wodę mam, spakowany jestem, no to hop na rower i – „w drogę, w drogę miły bracie, tam przygoda czeka na cię” – nucę by choć trochę nie myśleć o górach, które zewsząd mnie otaczają, nie dając szans na łatwy dzień.

Faktycznie jest ciężko ale i uroczo. Góra, dół, góra, dół i jakoś się kręci. Dopiero na ostatnim makabrycznym podjeździe padam i nie ma takiej siły, która ruszyłaby mnie stąd przez następną godzinę. Po godzinie leżenia plackiem na ziemi z trudem się podnoszę, przygotowuję drugie śniadanie i powolutku dochodzę do siebie. Najważniejsza jest świadomość, że od teraz do samego Whanganui będzie już tylko z górki albo przynajmniej płasko.

W Whanganoi byłem już przejazdem cztery dni temu wypożyczonym samochodem i wtedy nie wydało mi się to miasteczko ciekawe. Zobaczymy jak będzie teraz, gdy będę miał więcej czasu by się mu przyjrzeć. Zostanę tu dwa dni, bo gumy w moim rowerze tak się rozgrzały, że potrzebują trochę przerwy by się nie rozkleić. Szkoda tylko, że wyszukiwarka hosteli, nie wskazuje w mieście żadnego fajnego, taniego miejsca, w którym mógłbym ten czas spędzić. Próbuję jeszcze inną wyszukiwarki i jest. Dziwne. Jadę do College House BBH 24b i dopiero właściciel, Niemiec o swojsko brzmiącym nazwisku Nowak, Michael Nowak, tłumaczy mi w czym rzecz. Otóż miasto nazywa się tak, jak płynąca przez niego rzeka, która tu znajduje ujście do Morza Tasmańskiego, Whanganui, co w języku Maorysów oznacza – długo czekać (whanga – czekać i nui – długo). Podobno wódz Ngati Ruanui po przybyciu nad rzekę bardzo długo musiał czekać na kanu by się przeprawić na drugi brzeg i stąd ta nazwa. Z początkami zasiedlania miasta przez europejskich osadników zaczął się problem z różną pisownia nazwy. Jedni pisali z h Whanganui inni bez h Wanganui. W 1991 roku rząd ostatecznie na żądanie Maorysów wprowadził jednolitą pisownie nazwy rzeki z „h”, czyli Whanganui, natomiast pisownia nazwy miasta nie została ujednolicona i do dziś funkcjonuje w obu formach. Dlatego wpisując do wyszukiwarki Whanganui znajduje się jedne rzeczy, a wpisując Wanganui inne. W 2009 roku 4/5 mieszkańców opowiedziało się za pisownią bez „h”. To tylko jako ciekawostka. Dla mnie ważne, że dotarłem, że mam łóżko i prysznic i że mogę wyprostować nogi. Jutro zdecydowanie pauza, a pojutrze pozwiedzam miasto.

Małe kilkudziesięciotysięczne miasteczko z kolorowymi ulicami jeszcze z bożonarodzeniowymi ozdobami, zgrabnymi budynkami i zielonymi parkanami, oplecione niczym muskularnym ramieniem szeroką rzeką, jest w sam raz wystarczające na przedpołudniowy spacer. No i jest jeszcze coś. Wieża. Wieża na górze. No cóż, czego się nie robi dla pięknych widoków. Mimo jeszcze ociężałych nóg idę w kierunku wieży. Na górę można schodami albo windą. Jasne, że wybieram windę, ale wrócę schodami – obiecuję. W wieży niestety windy nie ma. Tu zostają już tylko schody. Za to po nich jak zwykle nagroda – cudny widok na miasto, na schowane niestety za chmurami, szczyty wulkanów i na miejsce, gdzie Whanganoi uchodzi do morza.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł