Dwa dni spędzone na spacerach po niedużym, ale przyjemnym mieście, na wylegiwaniu się na wygodnym, szerokim łóżku i na czytaniu książki, to dostateczny czas, żeby nogi ponownie zaczęły wierzgać. Trzeciego dnia po śniadaniu pakuję manele na przyzwyczajony już do takiego ciężaru rower i żegnając bardzo przyjemny hostel, który przy okazji bardzo serdecznie polecam, kieruję się wzdłuż morza na południe. W sercu mam lekki niepokój, bo nawigacja jasno wskazuje, że następne 30 – 40 km droga wprawdzie nie ostro, ale za to ustawicznie będzie prowadzić pod górę. Wypocząłem na tyle by sprostać temu wyzwaniu? – zastanawiam się, dojeżdżając pod wieżę widokową, na którą wczoraj wjeżdżałem windą. Windą? Pomysł spada na mnie niczym kulka na głowę pomysłowego Dobromila. łWinda była duża i bez wątpienia zmieszczę się do niej z rowerem. Może by tak spróbować? Jakby nie było miałbym zaoszczędzone 66 metrów wspinaczki. Próbuję i jestem zachwycony. Pani windowa nie ma nic przeciwko, a ja po kilku minutach jestem znacznie wyżej, a niedawny lęk ustępuje miejsca nadziei, że i dalej nie będzie tak źle jak mi się wydaje. Wieże widokową zostawiam z tyłu, skręcając lekko na południowy-wschód, by za radą Matiego (właściciela hostelu) nadrobić 3 km i uniknąć zatłoczonej krajowej trójki, która w tym miejscu jest bardzo pagórkowata. Skoro tak proponuje tubylec, to głupotą byłoby nie posłuchać, tym bardziej, że droga jak zrozumiałem ma prowadzić do Bordellu – co po Niemiecku znaczy to samo co po polsku, słowo o bardzo podobnym brzmieniu (???). Nic więc dziwnego, że jedzie się lekko i to nie tylko dlatego, że droga płaska i pusta. Dopiero znak przed samą miejscowością uświadamia mi, że się przesłyszałem i nie chodziło wcale o Bordell tylko o Fordell, co w żaden sposób nie zmienia faktu, że pierwsze 15 km dzisiejszego dnia przejechałem w rekordowym czasie.

Jak to jednak w życiu, wszystko co dobre kiedyś się kończy, tak i mi kilka kilometrów za Fordellem skończyła się płaska, pusta, boczna, droga i wpadam na brzydką, górzystą i bardzo ruchliwą 3-kę, którą będę się musiał męczyć następne kilkadziesiąt kilometrów. Byle tylko dojechać dzisiaj do oddalonego od Wanganui o 45 km Bulls. Tam droga przestaje się wznosić i dalej już prawie do Wellington powinno być tylko albo z górki albo płasko. Naciskam mocniej na pedały i o dziwo albo mój rower już tak się przyzwyczaił do ostrych wzniesień, że na ten parostopniowy nie reaguje zbyt chimerycznie, albo moje nogi dostały takiej wprawy, że 30 następnych km pod górę pokonuję w trzy godziny i mam jeszcze siły i ochotę jechać dalej. Miasteczko Bulls, zamiast szyldem z nazwą wita mnie majestatycznym posągiem dawcy nazwy, a ja dumny z siebie zachowując jeszcze moc energii czuję się jak ten byk właśnie i mam ochotę jechać dalej. Skoro tak to czemu nie? Następne pole namiotowe, jak widać na mapie jest 40 km dalej w Foxton Beach. 40 km? Trochę dużo. Ale większość drogi z górki i płasko. Pewnie dam radę. Czego jednak nie przewidziałem, a co bardzo mi doskwiera i w znacznym stopniu wyhamowuje niezłe dotąd tępo, to wiatr. Jadę zgodnie z tytułem artykułu wzdłuż morza. Mimo, że morza jeszcze nie widać, ciągnie się jakieś 5 km ode mnie po prawej stronie, za to coraz bardziej zaczyna być go czuć. Wiatr znad morza, raz po raz kręcący się nad drogą sprawia, że momentami trudniej mi jechać z bocznym wiatrem niż pod górkę. Jeszcze trudniej jest, gdy z 3-ki wjeżdżam w 1-kę, trochę mniej zatłoczoną, za to teraz wiatr mam prosto w oczy i walka staje się bardzo  nierówna. Czuję, że przegrywam. Zjeżdżam na pierwszy parking. Kolacja, odpoczynek i nadzieja, że w tym czasie wiatr trochę osłabnie. Faktycznie wiatr po godzinie traci sporo na mocy. Ja niestety też. Kolacja i wyprostowanie nóg zrobiły swoje. Absolutnie nie chce mi się już jechać na żadną plażę szukać pola namiotowego. Trzy kilometry dalej w zaciszu opuszczonego strego domu przy drodze, rozstawiam namiot, i nie zdążywszy zauważyć zachodu słońca zapadam w jak najbardziej zasłużoną drzemkę.

Szybko zasnąłem to i szybko się obudziłem. Słońce jeszcze jest na tyle nisko, że ruszając po szybkim spakowaniu obozowiska, mogę się obserwować w bardzo długim cieniu rzucanym na zupełnie pustą o tej porze dnia, drogę. Do Foxton zostało mi 10 km. Tam w pięknym plenerze pod zabytkowym wiatrakiem przygotowuję sobie extra śniadanie. Jako, że jeszcze nie ma ósmej, a ja już przejechałem 10 km przeto nie musząc się nigdzie spieszyć mogę sobie ten najważniejszy posiłek dnia długo celebrować. Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj z łatwością pokonam 70 km i na noc, może nawet na dwie, zostanę w Paraparaum nad samym morzem. Wiatr nie wieje, ruch nie wielki, droga płaska – lepiej nie może być. Tylko widoki jakieś takie monotonne. Morza dalej nie widać, pagórkowaty teren, trudny, ale przynajmniej widokowo urozmaicony, też się skończył, także poza wygiętymi od wiatru drzewami i krowami, pasącymi się dosłownie wszędzie nie bardzo jest co fotografować. Ale krowy też się nieźle prezentują. I te zadowolone, śmiejące się zza krzaków i te chyba klasztorne w biało-czarnych pasiakach i te bezdomne, szukające schronienia pod mostem. Wszystkie są sympatyczne, dające trochę kolorytu i rozrywki mojej monotonnej jeździe.

Kilka kilometrów przed Paraparaum monotonia się urywa jak nożem uciął i aż żałuję, że ten ostatni odcinek  jest tak krótki. Ostatnie 8 km droga wije się wzdłuż rzeki, trochę przez las, trochę przez łąki, aż w końcu razem docieramy do brzegu morza, gdzie nasze drogi się rozchodzą. Rzeka znika w spokojnych falach Tasmańskiego Morza, a ja w hostelu na przeciw plaży.

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł