W dwa dni przejechałem bez mała 170 km. Do Wellington pozostało 56 km niezbyt trudnej drogi. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie bym w malowniczym Paraparaum zatrzymał się dłużej niż jeden dzień. W końcu mam możliwość i niesamowitą ochotę wychłodzić nagrzane do granic wytrzymałości ciało w chłodnych wodach tasmańskiego morza. W końcu mam możliwość i ogromną ochotę pospacerować bez celu i pośpiechu długą szeroką plażą depcząc bogato rozsypane muszle. W końcu mam możliwość i absolutnie dziką ochotę, usiąść wieczorem z obiektywem wycelowanym w czerwoną tarczę zachodzącego słońca i bawić się tą chwilą nieskończenie długo.
Wszystkie moje chęci realizuję z niewyobrażalną rozkoszą, dziwiąc się, że są jeszcze na świecie tak urokliwe i tak mało znane miejsca jak Paraparaum na południu północnej wyspy Nowej Zelandii.
Cudne miejsce, z którego pewnie jeszcze bym nie wyjeżdżał gdyby nie nadzieja, że przede mną, na południowej wyspie czeka jeszcze parę takich perełek, a czasu na ich znalezienie zostaje coraz mniej. Muszę się zbierać.
Jako się rzekło, do stolicy, a zarazem do końca pierwszego etapu podróży, pozostało 56 km. Droga prawdopodobnie nie będzie taka płaska i łatwa jak ta wczorajsza, ale pewnie też nie taka monotonna – coś za coś. Pożegnalne zdjęcie w pełnym ekwipunku i ruszam dalej na południe.
Zaczyna się nad wyraz ekscytująco. Ledwo wyjeżdżam z miasta, a już kończy się elegancka, nadmorska, asfaltowa dróżka, która wpadając do Parku Victorii zmienia się w żwirowo – piaszczystą wąską ścieżkę, wijącą się niby żmija między gęsto porośniętymi krzewami i trawami, malowniczymi pagórkami. Oczy mówią – jeszcze, jeszcze – tak wokół jest ładnie, a nogi ostro walczące ze stawiającymi opór w głębokim piachu lub przy ostrym wzniesieniu, pedałami, krzyczą – już dość już dość – tak trudno jest pokonać każdy kilometr. Nie wiem jakiego oksymoronu użyć by opisać coś sobie tak przeciwstawnego. Piękny trud? A może wspaniała męczarnia? Nie wiem. Wiem, że jadąc podziwiam wspaniałości krajobrazu i klnę przy każdej górce, pod którą muszę pchać nielekki rower. Mimo wszystko dojeżdżając ponownie do szerokiej asfaltowej drogi trochę mi żal tego, co pozostało za mną. A pot? Pot już wysechł, pozostawiając miejsce na nowy, który coraz mocniej grzejące słońce na pewno jeszcze wyciśnie.
Prawie do samego Wellington jedzie się niczym na wycieczce rowerowej. Wzniesień już nie ma żadnych. Pogoda wspaniała, Widoki urozmaicone: a to morze, a to jezioro lub rzeka czy nawet wodospad, to znowu lasy i łąki lub małe kolorowe miasteczka. Gdyby tak droga prowadziła wokół świata nie miałbym nic przeciwko temu by objechać go na rowerze. Niestety tak nie jest. Napisałem -“prawie do samego Wellington”, bo 10 km przed centrum miasta droga gwałtownie się zmienia, przybierając jak najbardziej niekorzystny dla mnie kształt. 6 km ostro w górę. Tak ostro, że pod szczytem zmuszony jestem zrobić długą przerwę i wypijając dwa litry wody i puszkę coca-coli, dostarczającej brakującej energii na ostatni kilometr morderczej wspinaczki. A potem… A potem z górki – ostro z górki. Po 4 tygodniach przejechawszy około 600 km dotarłem do centrum stolicy Nowej Zelandii. Huuuura !!! 🙂