Stało się to, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe. Sam jeszcze nie bardzo w to wierzę, ale to naprawdę się wydarzyło. Przejechałem rowerem z Auckland do Wellington, czyli prawie całą północną wyspę Nowej Zelandii. Teraz stojąc w centrum stolicy państwa, a zarazem w centrum ostatniego miasta na tejże właśnie wyspie, serce moje zaczyna targać rozterka – co dalej? Pierwotne założenie zakładało przejazd rowerem przez obie wyspy aż do Invercargill. Jednakże dotychczasowa droga i czas jaki na nią zużyłem, każą się mocno nad tym zastanowić. Jak zwykle w takich sytuacjach – serce swoje, a rozum swoje. Z jednej strony wspaniała przygoda, niezapomniane przeżycia, z drugiej ogromny wysiłek i szybko uciekający czas, nie pozwalający na robienie dłuższych przerw na odpoczynek. Z Invercargill mam samolot do Australii 8-go lutego, a więc za niecałe trzy tygodnie. No nic w Wellington planuję tak czy owak dwa dni postoju na zwiedzanie miasta, a to znaczy, że mam chwilkę by się zastanowić.

Zwiedzanie miasta, jak każe tradycja, zaczynam od rzucenia okiem do przewodnika. Cóż to tutaj mamy. Pierwsza informacja dotyczy pochodzenia nazwy miasta. Wellington, oficjalnie Wellington City pochodzi od nazwiska Artura Wellesleya, 1 Duka of Wellington. W kulturze i języku Maorysów miasto w dalszym ciągu funkcjonuje jako Whanga-nui-a-Tara co w tłumaczeniu znaczy Duży Port Tary. Trzecia już zupełnie nieoficjalna nazwa miasta to Windy City – Wietrzne miasto, nazywane potocznie tak z racji wiatrów lubiących sobie w tych rejonach często i mocno pohulać. Dalej przewodnik karmi suchymi, mniej interesującymi faktami, typu 190.000 ludności, długość i szerokość geograficzna i takie tam encyklopedyczne wiadomości, które szybko przelatuję by zatrzymać się na punkcie – co warto zobaczyć. A warto pospacerować po centrum i nadmorskim bulwarze. Warto zahaczyć o królewskie ogrody, odwiedzić najstarszy kościół św. Pawła z 1855 roku, wejść do jednego czy drugiego muzeum, a przede wszystkim wdrapać się nad górujący nad miastem szczyt Victorii, z którego podobno roztacza się widok zapierający dech w piersiach. Czyli plan na następny dzień niejako mam gotowy.

Z samego rana po raz ostatni pokonuję moim niezawodnym i doskonale mi służącym rowerem (ostatni bowiem w nocy podjąłem decyzję co do dalszej części podróży, ale o tym za chwilę) olbrzymie wzniesienie jakim jest Mount Viktoria. Znowu się lekko spociłem i zadyszałem, ale wiedząc, że to ostatni raz bardziej niż zmęczenie czuję smutek. Chyba się uzależniłem od wysiłku – myślę, skoro boję się, że będzie mi go brakować, hehe. Ale smutek, smutkiem, a tu przecież trzeba podziwiać fantastyczne, faktycznie zapierające dech, widoki, wynagradzające nawet najcięższy trud dostania się na szczyt. Tak zawsze jest na każdej górce. Najpierw człowiek stęka i narzeka och, och, och, a potem na górze w trzy minuty zapomina o zmęczeniu i krzyczy ach, ach, ach. To właśnie też jest argument, przemawiający za tym, że dalsza część podróży przez Nową Zelandię odbędę bez roweru. A ! – o tym miało być później. No dobra, wracam z powrotem na górę. Jeszcze raz ach, ach, ach i z wiatrem we włosach, gwizdem w uszach, zjeżdżam z czubka Viktorii do centrum. Centrum, w którym oprócz rządowych budynków, szklanych wieżowców, najdroższych butików, znajduję polską ambasadę, zakamuflowaną na jednym z pięter niezbyt imponującego wieżowca. Potem udaje mi się odnaleźć stary, zabytkowy kościół św. Pawła, ogromny, pomnik ku czci ofiar I wojny światowej, oczywiście pomnik królowej Victorii, i zupełnie przypadkowo Dom Polski, wyglądający jednak na od dawna nieużywany. Szerokim bulwarem wzdłuż nabrzeża, pośród setek knajp, barów i restauracji wracam późnym popołudniem do hostelu.

Teraz spokojnie mogę podzielić się przemyśleniami ostatniej nocy. Po doświadczeniach w górzystym terenie północnej wyspy doszedłem do wniosku, patrząc na mapę topograficzną wyspy południowej, że albo te góry tam są za wysokie na mnie, albo ja jestem za mały na nie. Południowa wyspa jest dużo bardziej górzysta, a przy okazji też chłodniejsza, przeto jazda rowerem i to w ograniczonym czasie trzech tygodni byłaby co najmniej nierozsądna. Po pierwsze, nie mam szans przejechania całej trasy, po drugie noce w namiocie mogą być dokuczliwie zimne, a po trzecie, co przede wszystkim przeważyło szalę na korzyść pieszej podróży (znaczy autobusami lub autostopem od punktu do punktu), to szansa na kilkudniową wędrówkę po górach, z których jak wspomniałem rozciągają się zawsze najpiękniejsze widoki. Tak więc, jednym słowem w Wellington kończę niezapomnianą, rowerową przygodę w trakcie mojego „into the world” i dalej ruszam pieszo. Zostaje jeszcze najtrudniejsza rzecz. Sprzedać rower. Żyjemy w takich czasach, że nietrudno cokolwiek, gdziekolwiek kupić, ale sprzedać (!?) Takie przedsięwzięcie czasami wymaga nie lada zachodu, a czasem i szczęścia. Objeżdżam wszystkie sklepy rowerowe – nic. Nikt nie chce kupić, nawet tanio, używanego (bardzo krótko, bo zaledwie 4 tygodnie) roweru. Wywieszam w hostelu na ścianie ogłoszeń kartkę z informacją, że sprzedam tanio prawie nowy rower i nic. No przecież nie zostawię go ot tak na ulicy. Nie zasłużył na to. Jak zwykle w takich trudnych sytuacjach w sukurs przychodzi mi Asia, która gdzieś tam w internecie wygrzebała, że dzisiaj wieczorem, 3 km ode mnie jest akcja zbierania i skupowania używanych rowerów na cele charytatywne. Pojadę myślę. Jeżeli ma to być na dobry cel np. dla domu dziecka lub coś podobnego, to z pewnością lepiej niż miałbym zostawić na ulicy. Od razu w jakiś, nie wiem jaki, ale w jakiś sposób, dogaduję się w nieznanym sobie języku, z inicjatorką zbiórki i w zamian za rower, kask i torby dostaję może nie najlepszą, ale bardzo satysfakcjonującą mnie sumę nowozelandzkich dolarów i pieszo, bo odtąd już cały czas tak będzie, wracam do hostelu. Rezerwuję na pojutrze prom do Picton na drugiej wyspie i na dobre kończę pierwszą część podróży po Nowej Zelandii – a póki co zostaje mi jeszcze jeden dzień na dalsze zwiedzanie stolicy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł