Cały wczorajszy dzień włóczyłem się po niewielkiej stolicy Nowej Zelandii i wieczorem mógłbym przysiąc, że wszędzie byłem i wszystko widziałem. Wczoraj wieczorem, bo już dzisiaj rano nie. Idąc do portu na prom, którym mam się przeprawić do Picton na południowej wyspie, przechodzę koło Muzeum Narodowego. Zaraz, zaraz, czy aby nie czytałem gdzieś, że będąc w Wellington koniecznie trzeba do niego zajrzeć? No pewnie, że tak! Wczoraj zupełnie o nim zapomniałem. Szczęście do odprawy promowej jest na tyle dużo czasu, że wykupując bilet i oddając bagaż mam go jeszcze wystarczająco, by nadrobić wczorajsze niedbalstwo. Obszedłem wszystkie sale na 4 piętrach i wiecie co? Ten kto pisał, że do tego muzeum trzeba koniecznie wejść miał całkowitą rację. Coś fantastycznego. To nie tylko muzeum, przez które przechodzi się z sali do sali, przyglądając się wyłożonym pod szkłem eksponatom, tylko ogromny dom wiedzy: od historii, przez geografię, geologię, biologię, fizykę, chemię, etnografię, antropologię po astrologię czy oceanologię. Są tu zrekonstruowane wioski Maorysów, są oczywiście sztuczne, ale wyglądające jak prawdziwe, wszystkie zwierzęta żyjące w Nowej Zelandii na lądzie, w morzu i w powietrzu. Jest nawet serce wieloryba w skali 1 do 1, są kawałki meteorów sprzed kilkuset tysięcy lat, niby niewielkie, a podnieść ich nie da rady, a do tego wszystkiego są jeszcze filmy, mapy i dziesiątki innych pomocy, ułatwiających zrozumienie i prześledzenie zmian, jakie następowały w tym zakątku ziemi od samego jej powstania. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Jeszcze raz potwierdzam – będąc w Wellington, zwiedzenie muzeum należy do programu obowiązkowego! Już może nie obowiązkowo, ale warto też zajrzeć do paru ciekawych galerii w pobliżu muzeum, no i zdecydowanie przespacerować się po porcie. Wspaniale, że wszystko to udało mi się jeszcze zrobić na parę minut przed opuszczeniem wyspy. Czasami po prostu, niektóre rzeczy się nie planują tylko zdarzają same. Trzeba dać im tylko możliwość. Wyszedłem z hostelu na prom zdecydowanie wcześniej, myśląc, że lepiej czekać w porcie niż na skrzypiącym hostelowym łóżku i w ten sposób dałem pewnie losowi szansę, by mi jeszcze coś pokazał. No i pokazał. A ja chyba zawsze wszędzie będę wychodził wcześnie. To jeszcze nie wszystko co przypadkowo dzisiaj rano znalazłem. Jeszcze jeden, poza ambasadą i Polskim Domem, polski ślad w Wellington. Wmurowana przy nadmorskiej promenadzie w parku Frank Kitts, tablica upamiętniająca przybycie z Persji  w 1944 roku 733 polskich dzieci. Były to przeważnie sieroty, które utraciły rodziców w rosyjskich więzieniach lub obozach pracy, a Nowa Zelandia stworzyła im nowe warunki do życia. Wypada na chwilę stanąć przed tablicą i powiedzieć – Dzięki.  No i na tym chyba ostatecznie zwiedzanie stolicy się kończy. Za pół godziny odpływa mój statek na drugą wyspę, więc już bez oglądania się na boki spieszę do sali odpraw i po paru minutach siedzę już na promie, a po następnych kilkunastu Wellington zaczyna robić się coraz mniejsze, aż znika za horyzontem, pozostawiając miejsce na nowe przecudowne widoki.

Podróż z północnej wyspy na południową to raptem 3,5 godziny. Tylko 3,5 godziny, bo zdecydowanie chciałoby się by ta podróż trwała dłużej. Nie dlatego, że bilet – to może też trochę, ale przede wszystkim dlatego, że widoki po obu stronach są tak nieziemskie, tak fantastyczne, że brakuje czasu by się nimi nacieszyć – nie mówiąc już o tym by je z każdej strony sfotografować. A ile się człowiek przy tym nachodzi z lewej burty na prawą i z powrotem to chyba nikt nie zliczy. Zresztą i tak nikt nie liczy, bo wszyscy chodzą wte i z powrotem z aparatami albo bez, ale chodzą. Płyniemy między wyspami, znaną ze swej urody trasą Queen Charlotte, więc nic dziwnego, że wszyscy chcemy jak najwięcej zobaczyć. Raz popatrzeć z lewej, raz z prawej – tu pięknie, tam ślicznie, to znowu tu lepiej i tak w kółko. A może to i dobrze, że to tylko 3,5 godziny? Przecież nogi by mnie rozbolały od tego oglądania bardziej niż od jeżdżenia rowerem. Szczęściem w trakcie przechodzenia z lewa na prawo wpadłem na parę Polaków z Magdalenki, a potem na drugą parę z Wołomina i trzecią z Wrocławia. W Polsce wakacje zimowe, więc kto może to wyjeżdża tam, gdzie cieplej. No tośmy se trochę postali, pogaworzyli i przy okazji nogom odpocząć dali. Oni też wcześniej chodzili wte i we wte.

Syrena i zwolnienie obrotów silnika dają znać, że jesteśmy przed portem w Picton. Wygląda słodko – czy też tak smakuje? Zastanawiam się w duchu, ciesząc się jednocześnie, że już dzisiaj wieczorem i jutro przez cały dzień będę mógł próbować.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł