Druga połówka czeskiej części, mojej podróży przez Europę, w zasadzie niczym znaczącym nie różniła się od pierwszej, tej z Kudowy do Pragi. Teraz maszerowałem wprawdzie dalej na zachód z Pragi do Rozwadowa, ale w dalszym ciągu i ludzie pozostali tacy sami: posępni i mało gościnni, i mijane wioski nie zmieniły ani swego wyglądu, ani charakteru (wszędzie wciąż pozamykane i upadające w ruinę kościoły, chylące się ku ziemi drewniane chaty i nienajlepsze drogi, o leśnych i polnych szlakach nie wspominając. Nawet liczba przekroczonych kilometrów znacząco nie odbiegła od tej poprzedniej. Tym razem przedeptałem ich 184, więc raptem tylko 14 więcej niż poprzednio.

(To oczywiście informacja dla wszystkich, którzy jak Jenni (moja córka) wspierają lub chcą wspierać finansowo moją akcję „Droga na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” proporcjonalnie do przebytych kilometrów. Przy okazji zachęcam wszystkich do takiego właśnie wsparcia „Drogi na ratunek”, bo wtedy wiem, że każdy postawiony przeze mnie krok i każdy pokonany kilometr mają sens. Przypomnę, że idąc pieszo przez Europę do Gibraltaru zbieram datki na zakup 50 zestawów broviaców dla dzieci z chorobą nowotworową leczonych w klinice Przylądek Nadziei we Wrocławiu. Moją akcję można wspomóc dorzucając się do skarbonki www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek , za co już w tym miejscu z góry pięknie dziękuję w swoim i dzieciaków imieniu).

Na szczęście nie zmieniły się również i te sympatyczne aspekty wędrówki przez kraj naszych południowych sąsiadów. Przydrożne drzewa uginające się od soczystych, słodkich wiśni i czereśni wciąż stały i osładzały nam podróż, a czeskie piwo wciąż orzeźwiało nas na zakończenie znojnego dnia. Ale to nic. Najważniejsze, że w dalszym ciągu, niezmienne pozostały wspaniałe wodne akweny, z cudnymi nad nimi wschodami i zachodami słońca, przy których bez trudu znajdowaliśmy miejsce na rozbicie namiotu.

Właśnie takie wodne akweny jeziora, stawy, czy wijące się przez łąki rzeki lub strumienie były i są nadal naszym codziennym celem poszukiwań. Piesza wędrówka z namiotem, materacem i gazową kuchenką wprawdzie nie ogranicza się jedynie do codziennego poszukiwania miejsca na nocleg, ale w praktyce odpowiedzenie sobie na dwa pytania: gdzie dzisiaj będziemy spali i co dzisiaj będziemy jedli stanowi jej główne wyzwanie.  Z tym drugim było i jest znacznie łatwiej.  Od jakiegoś czasu sklepów po drodze nie brakuje i odkąd nauczyliśmy się, że te wiejskie zamykają o 11 i otwierają dopiero o 15 to wytyczając odpowiednio trasę ani nie głodowaliśmy, ani nie musieliśmy zbyt dużo nosić.  Oczywiście poza niedzielą. W niedzielę sklepy są zamknięte i wtedy faktycznie albo trzeba sporo ze sobą tachać, albo przepłacać na stacjach benzynowych.

Sporo trudniej natomiast (tak wtedy jak i teraz i pewnie do końca podróży) odpowiedzieć sobie na pytanie – gdzie będziemy spali? To jest zagadka każdego nowego dnia i żeby znaleźć na nie odpowiedź, trzeba się czasem sporo nachodzić i naszukać. No, bo co? – By jako tako się wyspać miejsce musi spełniać kilka warunków, a nie zawsze idą one w parze. Po pierwsze musi być blisko wody, żeby można się było po całym dniu marszu przynajmniej prowizorycznie opłukać. Po drugie powinno być w miarę bezpieczne, to znaczy nie za daleko, ale też nie zbyt blisko ludzi, czy jakiś zabudowań. Po trzecie, fajnie jest jak spełnia walory estetyczne tzn. jest czysto i spokojnie. I w końcu po czwarte, a może to powinno być po pierwsze, to powinno dawać możliwość schronienia się przed deszczem czy burzą, które w różnych odstępach czasu prześladują mnie od samego początku wyprawy, czyli od Suwałk i nigdy spanie w namiocie w czasie ulewy nie było przyjemne. W tej kwestii mieliśmy jednak (dalej wędrujemy we dwójkę z Sylwestrem), sporo szczęścia, bo nigdy nie przemokliśmy, aczkolwiek bez karkołomnych przygód i tak się nie obyło.

Ale od początku.

Po trzech dniach zwiedzania i byczenia się w Pradze, wyruszyliśmy w dalszą drogę w pięcioosobowym składzie. Asia, Ania, Waldek, Sylwek i ja maszerowaliśmy razem najpierw wzdłuż Wełtawy, a potem wzdłuż jej lewobrzeżnego dopływy Berounki, dobre 15 km. Był to tym samym najdłuższy odcinek „Drogi na Ratunek” w tak sporym składzie. Brawo dla naszych gości! Myślę, że zasłużyli i zapracowali na to, by w skarbonce www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek pojawiło się kilka dodatkowych złotówek honorujących ich udział w wyzwaniu. Ja, ze swojej strony, pięknie im za to dziękuję.

Z trójką naszych fantastycznych towarzyszami wędrówki rozstaliśmy się w miejscu gdzie Berounka zataczając ogromny łuk nieco się od nas oddaliła. Asia, Ania i Waldek wracają stąd do Pragi drogą żelazną, czyli pociągiem, a dla mnie i Sylwka zaczęło się długie i dosyć wyczerpujące podejście zwieńczone po kilku kilometrach ostrym zejściem ponownie ku brzegom rzeki i jak co dzień poszukiwaniem miejsca na nocleg. Jak już wyżej wspomniałem nie jest to proste. Znaczy akurat tego dnia wydawało się nam, że będzie proste, bo przy wsi Dobrychowice znaleźliśmy całkiem przyjemne, położone nad samą rzeką, pole namiotowe, ale gdy usłyszeliśmy cenę za rozbicie małego namiotu, miny nam zrzedły i to, co wdawało się proste ponownie zaczęło być trudne. Dopiero kilka kilometrów dalej, próbując nie oddalić się zbytnio od pluskającej falami rzeki udało się nam wypatrzeć spory kawał łąki i mimo, że z powodu bliskości domostw, ruchliwej ulicy, przewalającej się szerokim mostem nad łąką i trudnego, bagnistego dostępu do rzeki nie byliśmy od razu przekonani czy to dobre miejsce na nocleg, to nagle pokazało się coś, co nas do tego szybko przekonało. Opalający się na kamieniu błotnisty żółw, sprawił, że w momencie poczułem się jak u źródeł Amazonki i wiedziałem, że jest to najlepsze miejsce na camping.        

Następnego dnia było nieco gorzej. Sił i czasu starczyło nam by dojść w okolice miejscowości Horovice, a tam nie było ani śladu jakiegokolwiek miejsca, na którym moglibyśmy się rozbić. W miastach ogólnie nie jest łatwo znaleźć takowe miejsca, a tu było szczególnie trudno. Wprawdzie w był tam jakiś park, który przeszukaliśmy wzdłuż i wszerz, były jakieś tereny sportowe z ładnie wystrzyżoną trawą, ale cóż jak wszystko ogrodzone, był nawet wijący się przez krzaki strumień, ale dojść do niego nie było sposobu. Można sobie tylko wyobrazić, ile czasem, pod koniec i ttak już męczącego dnia, musimy pokonać dodatkowych kilometrów by móc się wreszcie rozłożyć.  Dopiero nieduży staw rybny na rogatkach miasta przyniósł nadzieję. Z przodu od ulicy nie, ale po drugiej stronie, tam pod tymi wysokimi drzewami? –spytałem, wskazując palcem niewielką łąkę. Tam byłoby wspaniale – usłyszałem odpowiedź Sylwka i już razem dreptaliśmy wysoką trawą wzdłuż brzegu. Wprawdzie w takich warunkach nad stawem, czy rzeką, o warunkach nie bardzo można rozmawiać, ale jak mamy kawałek prostego, trawiastego terenu, (by w nocy się nie staczać i nie narobić sobie odcisków na plecach od korzeni czy kamieni), jako takie dojście do wody, by się trochę opluskać i w pobliżu są krzaki, by się….., a na niebie nie gromadzą się grube, burzowe chmury, to już jest bardzo dobrze.   

Niestety tak dobrze nie było nazajutrz. Goniące nas cały dzień chmury, chłodny wiatr i słyszalne pod wieczór grzmoty zapowiadały niespokojną noc, przed którą nie wiadomo gdzie było się nam schronić. Już raz, kilka dni temu, przechodziliśmy nocną nawałnicę, ale wtedy w Mestec Kralove mieliśmy szczęście chroniąc się przed nią na trybunach miejskiego stadionu. A gdzie mieliśmy się schronić w Rokycanach, do których właśnie dotarliśmy, a nad którymi niebo zaciągnęło się grubą, ciemną powłoką? Nigdzie. Ponadgodzinny spacer wokół i przez miasto nie przyniósł efektu i jedyne, co mogliśmy zrobić to schować się przed nadciągającą ulewą na dworcu kolejowym. Co to była za noc!!! Wprawdzie mieliśmy nad głową dach i nie zmokliśmy, ale drzemka (bo nie można tego nazwać spaniem) na metalowych ławkach z poprzecznymi, wbijającymi się w żebra prętami, przy świszczącym, hulającym po peronach wietrze i w hałasie rozbłyskujących się w strugach deszczu grzmotów, odcisnęła się rano ostrym bólem pleców i zdrętwieniem nóg nie pozwalającym się podnieść oraz opuchlizną oczu zasłaniającej jeżeli nie całą to pół twarzy. Jak to zrobiliśmy, że jednak w takich warunkach się zebraliśmy i poszliśmy dalej, nie wiem do teraz.

Poszliśmy nie wiedząc, że ten wstający właśnie dzień, sowicie nam wynagrodzi i nieprzespaną noc, i spuchnięte oczy, i obolałe nogi. Wprawdzie droga do Pilzna się jeszcze strasznie dłużyła, wypompowując z nas resztki pozostałych sił, ale to, co zastaliśmy na miejscu, nad jeziorem Boleveckim, z prędkością światła wymazało z głowy złe Rokycany i od teraz już tylko rozkoszowaliśmy się pięknym Pilznem. Pogoda była wymarzona – można się było opalać.  Miejsce pod namiot eleganckie – można było nie tylko wygodnie się wyspać, ale też zorganizować przepierkę. No i woda w jeziorze ciepła, także można było się wykąpać i popływać. Jak dołożę jeszcze cudny zachód i wschód słońca to stanie się zrozumiałe, dlaczego „Droga na ratunek” na powrót nabrała uroku.

Szczęście w zakresie wyszukiwania miejsca na nocleg nie opuściło nas i dnia następnego. Zrelaksowani, wyspani, odświeżeni, przemaszerowaliśmy tego dnia niedługi, ale dosyć górzysty odcinek do wsi Prehysov, a niedaleko niej przy jeziorze Prehysovskim znaleźliśmy ponownie bajeczne miejsce na rozbicie namiotów. Nie było tu wprawdzie swobodnego wejście do wody, więc z pływania zrezygnowaliśmy, ale drewniane stoły, przydrożna toaleta i skoszona trawa sprawiały, że czuliśmy się trochę jak na polu namiotowym, tyle tylko, że byliśmy zupełnie sami. Niedługo. Faktycznie to gdzie rozbiliśmy się nie było polem namiotowym, tylko prywatnym terenem należącym pewnie do jakiegoś koła wędrownego i by się na nim rozbić potrzebowaliśmy pozwolenie. Oczywiście takowego nie mieliśmy, więc jak przyjechała na rowerach kontrola w osobie pana i pani Tomiczkowych, to zrobiło się trochę głupio. Jednak tylko przez chwilę. Po wytłumaczeniu, że nie chcemy biwakować tylko przenocować i rano ruszamy dalej, takowe pozwolenie otrzymaliśmy. Ustne. Państwo Tomiczkowie odjeżdżając obdarzyli nas informacją, że gdyby jeszcze ktoś przyjechał sprawdzać to mamy powiedzieć, że pani Tomczikowa pozwoliła i to wystarczy. Nikt już nie przyjechał. W spokoju i ciszy mogliśmy się delektować następnym prześlicznym zachodem i jeszcze ładniejszym wschodem słońca.

No i tak to właśnie jest z tymi wyszukiwaniami miejsc do spania. Zawsze się coś znajdzie – raz lepsze raz gorsze, ale zawsze. Nawet, jeżeli jest to w parku miejskim i trzeba się trochę ukrywać za drzewami przed ciekawskim wzrokiem przechodniów lub niepożądanym wzrokiem straży miejskiej. Tak było właśnie w Borze, gdzie spaliśmy w takim parku pod zamkiem w centrum miasta i też nieźle się wyspaliśmy.

Bywa także, że czasem, jak się znajdzie coś taniego i fajnego, to nocujemy pod dachem na wygodnych łóżkach, jak na przykład w hostelu Rozvadowie, ostatnim mieście w Czechach. Są to jednak przypadki bardzo sporadyczne i trudno się o nich rozpisywać. Nasz wędrowniczy budżet nie uniósłby często takich luksusów, ale jak trzeba to trzeba. Czasami trzeba się po prostu na powrót przywitać z cywilizację (ogolić, wziąć ciepły prysznicu etc) by zupełnie nie zdziczeć – zwłaszcza jeżeli dzieje się to tuż przed granicą do nowego państwa. Ciekawe, jak sprawa noclegów w plenerze będzie przedstawiać się po drugiej stronie granicy. W Niemczech podobno jest to verboten, ale o tym już w następnym opisie.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł