Po przemaszerowaniu 1100 kilometrów, 58 dnia „Droga na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” z wrocławskiej kliniki Przylądek Nadziei, doprowadziła mnie do Pragi. Nigdy do tej pory nie byłem w Pradze, więc każdy, kto ją zna zdaje sobie sprawą, jakie wywarła na mnie wrażenie. Wrażenie, które chyba jedynie mogę określić trzema wielkimi literami – „WOW”, które praktycznie od minięcia pierwszego szyldu z napisem Praga (mimo, że od centrum dzieli mnie jeszcze prawie 20 km) bez przerwy cisną mi się na usta.

Zanim jednak dotarłem (dotarliśmy, bo ciągle maszerujemy we dwójkę z przedstawionym w poprzednim wpisie Sylwestrem) do centrum, zdarzyła się jeszcze jedna rzecz, która również wywołała nasze wspólne – wow.  Zanim zaczniemy zwiedzać zabytkową stolicę naszych południowych sąsiadów, muszę napisać o niej kilka słów. Otóż Czechy, a zwłaszcza Czesi nie zrobili do tej pory na nas dobrego wrażenia, ale że być może do końca naszej podróży to się zmieni, dlatego na razie nie będę jeszcze tego rozwijał. Wspomnę tylko, że przez kilka dni marszu, nikt, ale to nikt nie odpowiedział na nasze – „dobry den”, nikt nie odmachał zza szyby samochodu, gdy idąc poboczem ruchem ręki pozdrawiamy mijanych nas kierowców i przepraszamy za utrudnienia w ruchu i ogólnie mamy wrażenie, że Czesi w ogóle się nie uśmiechają i nie interesują drugim człowiekiem. Do teraz. Bo oto nagle, tuż przed rogatkami Pragi sytuacja się zmieniła. Nagle w jakimś parku zatrzymał się, mijany nas, biegacz, zapytał skąd i dokąd idziemy, zainteresował naszymi intencjami i jakby tego było mało, kilkanaście minut po rozstaniu dogonił nas samochodem i poczęstował kupioną gdzieś po drodze kawą i słodkimi bułkami. W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak już po raz drugi w mojej podróży, odszczekać to, co do tej pory mówiłem, (pierwszy raz odszczekiwałem moje sądy na temat staropolskiej gościnności, po przyjęciu mnie przez Franciszkanów w Głogówku) i przeprosić Czechów za niezbyt pochlebne o nich sądy. Tym bardziej, że nawet w mojej internetowej skarbonce www.naratunek.org/zbioka/droga-na-ratunek, do której zbieram datki na zakup 50-ciu Broviaców, dla dzieci z chorobą nowotworową, żeby chociaż trochę wesprzeć je w walce z tą straszną chorobą, pojawiła się wpłata od spotkanego po drodze Czecha, za którą bardzo dziękuję.

W tym miejscu wciąż i nieustannie zachęcam do śledzenia mojej poświęconej dzieciom drogi, do wspierania mojego wyzwania wpłatami do w.w skarbonki i do rozgłaszania akcji wśród znajomych, byśmy razem, wspólnymi siłami pomogli dzieciakom z kliniki Przylądek Nadziei. Potrzebujemy zebrać 50.000 złotych. Do tej pory mamy na koncie prawie 12.000, za które bardzo, bardzo dziękuję. Potrzeby są, jeszcze jednak jak widać dosyć spore, więc bardzo zachęcam, a i droga przede mną jeszcze równie daleka, więc i ja się motywuję. Ja idę, Wy mnie i dzieciaki wspierajcie jak tylko możecie i mam nadzieję, że nam się uda.

A teraz już Praga i jej cudowne zabytki.

Wiedziałem, że wchodząc na stare miasto w Pradze mogę się wiele spodziewać, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że aż tak wiele. Do tej pory o zwiedzanych na całym świecie miastach, stolicach przeważnie pisałem, że są to miasta kontrastów. Czy to w odwiedzonej niedawno Warszawie, czy trochę dawniej w Tokio, Pekinie, Singapurze, Kuala Lumpur, Bangkoku, albo jeszcze dawniej w Buenos Aires, Limie, Panama City, lub Mexico City, zawsze miałem wrażenie, że chociaż z jednej strony (przeważnie od frontu) jest ładnie, to od tyłu już gorzej, a w zakamarki w ogóle lepiej nie zaglądać. Jedynie może w Paryżu i teraz tu w Pradze wydaje się, że nie ma kontrastów, że wszystko i wszędzie jest cudne, a wymienione już wyżej wow, wyrywa się dosłownie za każdym rogiem, przy każdej kamienicy, na każdej ulicy, w każdym parku i na każdym większym lub mniejszym skwerze, o punktach widokowych nie wspominając. Wow!!! Naturalnie na Moście Karola, przy zamku na Hradczanach, obok zegara astronomicznego, w katedrze św. Wita, w kościele św. Jakuba (dla Sylwestra idącego do Santiago de Compostela, to szczególne miejsce), na rynku, w dzielnicy żydowskiej, czy na wzgórzu Petřín, pod 65 metrową kopią wieży Eiffla, owe WOW jest głośniejsze, wyrazistsze i bardziej emocjonalne niż w innych miejscach, ale zawsze i wszędzie jest dobrze słyszalne wow!, wow!, wow! Kto jeszcze nie był w Pradze temu radzę jak najszybciej pakować plecak, kupować bilet na samolot czy autobus i w trymiga ten błąd naprawić. W Pradze, tak jak w Rzymie, czy Paryżu po prostu trzeba być przynajmniej raz w życiu.

Tego samego zdania są zresztą Asia i Anka z Wrocławia i Waldek z Hamm w Niemczech, którzy wiedząc, że docieramy właśnie do Pragi w te pędy się spakowali i w kilka godzin dołączyli do nas sprawiając, że trzydniowy pobyt w stolicy Czech stał się jeszcze przyjemniejszy. W piątkę, czyli pokaźną i przede wszystkim wesołą grupą przemierzamy chyba wszystkie, nawet te najwęższe uliczki Pragi, kilka razy przechodzimy na jedną i drugą stronę Wełtawy, wpadamy do kilku knajp nie tylko na czeskie piwo, ale i na słynne czeskie knedliczki. Jakby nam tego było mało, to jeszcze ostatniego dnia całą załogą wyruszamy w kierunku Pilzna. Asia, Ania i Waldek dokładają kilkanaście kilometrów pieszo do mojej drogi „Na ratunek” odprowadzając mnie / nas (my z Sylwkiem idziemy dalej) aż do Dobrychovic wierząc, że tym samym przyczynią się do większego wsparcia mojego wezwania i mocniejszego zasilenia konta na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratubek . Ja też w to wierzę, gorąco pozdrawiam i ruszam dalej w kierunku Pilzna, Niemiec i Gibraltaru. Ahoj 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł