Z drugą szczepionką w ramieniu, z odpowiednim szczepionkowym dokumentem w portfelu, po tygodniu wypoczynku w sielankowej atmosferze z Asią i Anią we Wrocławiu, wróciłem do Kudowy Zdrój i tym samym na trasę przerwanej na chwilę Drogi na Ratunek.

Po wyjściu z pociągu od razu poczułem, że tygodniowa przerwa w marszu to niezbyt dobry pomysł. Nogi ledwie pokonały kilka dworcowych schodów, a barki uginały się pod kilkoma kilogramami w plecaku, o wózku przypiętym do pasa nie wspominając. No cóż trzeba się będzie na nowo rozruszać – pomyślałem, tym bardziej, że od tej pory sporo się w mojej podróży ”Droga Na Ratunek”, zmieni. W tym momencie jak zwykle proszę o wsparcie mojego wyzwania i przekazanie datków na zakup 50 broviaców dla dzieci walczących z chorobą nowotworową z kliniki „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu. Datki można wpłacać na konto fundacji Na Ratunek www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratunek, za które z góry ślicznie dziękuję.

A co się w mojej podróży zmieniło? Ano wiele – przede wszystkim dosłownie po kilku kilometrach, po przekroczeniu granicy z naszym południowym sąsiadem, zmienił się język, zmieniła waluta, i pewnie trochę prawo i kultura. Jednak to nie było najważniejsze. Największą zmianę stanowiło to, że w Kudowie ponownie spotkałem poznanego w Częstochowie Sylwestra maszerującego od Sokołowa Podlaskiego do Santiago de Compostela i odtąd zaczęliśmy iść wspólnie. Znaczymoja podróż, przynajmniej na jakiś czas, przestała być samotna. Nie byłem oczywiście pewien, czy podróż we dwójkę będzie lepsza czy gorsza łatwiejsza czy trudniejsza, ale od razu wiedziałem, że będzie inna. No i była. Właściwie jest, bo dalej idziemy razem i wyprzedzając wypadki powiem, że podróż z kompanem jest bardzo sympatyczna i pewnie trochę łatwiejsza (dwie głowy i dwie pary oczu to nie to, co jedne), co nie znaczy, że pozbawiona przygód.

Te spadły, na nas od razu za granicą. Nie dosyć, że pokonując kotlinę Kłodzką musieliśmy się dosyć nawspinać, a dodam, że aby było przyjemniej widokowo, to zrezygnowaliśmy z marszu główną drogą wybierając leśne, strome ścieżki, to jeszcze po dotarciu do pierwszego miasta, nadrobiliśmy ponad 5 km w poszukiwaniu kantoru i sklepu i wszystko nadaremnie. Wszystkie sklepy, restauracje i kantory były zamknięte. Czesi świętowali swój chrzest, czyli dzień Cyryla i Metodego, a my nie mieliśmy ani koron, ani chleba. Korony – dobra, wyjęliśmy z automatu, ale chleb i woda? Z tym nie mogliśmy sobie poradzić przez dwa dni, bo Czesi jak świętują to świętują i jutro też ma być wszystko zavreno. Jutro dzień Jana Husa. Hm bardzo mało wiemy o zwyczajach naszych południowych sąsiadów i teraz musieliśmy za to zapłacić. Dosłownie, bo jakieś tam jedzenie i picie kupiliśmy w końcu na stacji benzynowej za odpowiednio wyższą cenę.

Co jednak najbardziej spędzało nam od początku sen z powiek i to też dosłownie, to odpowiedź na pytanie – gdzie będziemy spać? W Polsce z rozbijaniem namiotów nie było żadnych problemów. Przy rzece, nad jeziorem, czy u kogoś na ogródku, zawsze się trochę trawy znalazło i nikt się nie czepiał. A w Czechach? A w Czechach okazało się, że też nie było (przynajmniej do tej pory) źle. Ponad 160 km drogę do Pragi podzieliliśmy na 6 odcinków i tak nam się udawało, że na końcu każdego, z mniejszymi lub większymi poszukiwaniami, zawsze w końcu znajdowaliśmy jakieś urocze miejsce pod namiot. No może nie zawsze urocze, ale przeważnie.

Pierwszą noc, dla pewności i poznania czeskich obyczajów spędziliśmy na campingu w Ceskiej Skalice nad jeziorem Rozkos. Nie powiem, miejsce było dosyć urokliwe, ale i cena, i ogromna masa ludzi, i niezbyt czyste sanitaria, zdecydowanie skłoniły nas do rozbijania się w przyszłości na dziko. Ta myśl sprawdziła się już następnego dnia. Nie pokonawszy nawet całego zaplanowanego odcinka, po około 23 km niedaleko Smiric, napotkaliśmy mimochodem małe urocze jeziorko z dużą plażą. To właśnie tu zupełnie sami, między szumiącymi drzewami, a pluskającymi falami jeziora spędziliśmy naszą pierwszą w Czechach noc na dziko i tak już zostało. Następnego dnia było wprawdzie ciut gorzej, ale i tak nie źle. Nie znalazłszy ani jeziora, ani plaży, ani nawet kawałka łąki, rozbiliśmy się centralnie w lesie. Gdyby nie to, że mimo spania w środku lasu, czyli wydawałoby się w oazie ciszy i spokoju nie mogliśmy od hałasu długo zmrużyć oka, byłoby zupełnie okej. Czego nie wiedzieliśmy rozstawiając namioty, a doczytaliśmy później w Internecie to, tego, że pobliski, pokryty grubą warstwą wodorostów staw, to miejsce schadzek żab. Same schadzki to może dałoby się jeszcze jakoś przeżyć, ale nie macie pojęcia, jakie głośne jest to, co następuje po nich. Kurcze jak oni i one przy tym rechotają. Trudno było w takich warunkach spać. To jednak i tak nic w porównaniu z efektami dźwiękowymi, jakie natura zafundowała nam na kolejnej nocy. Tym razem nie szukając biwaku w naturze dotarliśmy do sporego miasteczka Mestec Kralove. W radiu zapowiadali burze i nawałnice, więc noc pod namiotem raczej nie wchodziła w grę. Zatem przyszliśmy do miasta w nadziei znalezienia pewniejszego dachu nad głową. Cóż z tego, kiedy w Mestec Kralove nie ma ani hotelu, ani pensjonatu, ani żadnego innego schronienia, a do następnego miasta jest więcej kilometrów niż mieliśmy sił w nogach. Z pomocą przyszła nam piłka nożna. Że co? że niby Czesi wygrali na ME z Holandią i dlatego mamy gdzie spać? Nie, nie. Porostu jest klub piłkarski, jest boisko, są zadaszone trybuny i jest pan, który pozwala nam zająć zadaszone miejsca przy boisku i w ten sposób schronić się przed deszczem i nawet nieco przespać. Obsługa, czyli dozór powitał nas po staropolsku staroczeską, przepalaną i już dobrze nadpitą wódeczką, a my nie odmawiając poczęstunku z tzw. gwinta, bardziej patrzymy na coraz grubsze nad nami chmury niż złocistą zawartość półlitrowej butelki. Spieszymy się zająć przed burzą pozycje wyjściowe. Udało się. Noc w śpiworach na stołach ze wzrokiem wbitym w hulające po boisku pioruny, wiatry przewracające bramki i smugi wody zalewające murawę na zawsze zostaną w mojej pamięci. Takiego spotkania na żywo dwóch walczących ze sobą frontów atmosferycznych, gdzie jeden przewraca bramki, a drugi wygina balustrady i zrywa reklamy, nigdy nie zapomnę, bo też chyba już nigdy nie będę oglądał go z ławy kibica na piłkarskim stadionie. Żalu nie ma.

Wygrał front suchy i ciepły. Od następnego dnia mieliśmy już tylko ładnie. Najpierw przy fantastycznej pogodzie rozstawiliśmy namioty na półwyspie pod zamkiem Nymburk w Nymburk, gdzie wieczór umilił nam swoim przyjazdem na motorze, Szymek. Ten sam, który już odwiedził mnie w mojej Drodze na Ratunek – ostatnio biwakowaliśmy razem w Pułtusku nad Narwią. Następny biwak, w równie pięknym i spokojnym miejscu to skrawek łąki przy moście nad dopływem jakiejś niewielkiej rzeki do Łaby w Celakowicach, a potem to już Praga, o której wspomnę następnym razem  

Poza tym droga przez Czechy, mimo innego języka i innej waluty nie bardzo różni się od drogi przez Polskę. Podobne wsie z kapliczkami i krzyżami przy rozstajnych drogach. Tak tak, Czesi nie są narodem praktykującym religijność (11% katolików), ale kapliczki, krzyże i kościoły pozostały jeszcze z czasów zanim komunizm skutecznie wypędził im wiarę serc i dusz. Podobne przydrożne drzewa uginające się, ku naszej uciesze o tej porze roku, pod ciężarem czereśni i wiśni. Takie same leśne trakty, polne ścieżki, wiejskie drogi i miejskie ulice. I tylko ludzie jakby ciut inni. Chyba mniej przyjaźni, mniej rozmowni (nie chodzi o barierę językową) i mniej zwracający uwagę jeden na drugiego. Ale to dopiero początkowe spostrzeżenia, więc póki, co nie będę ich rozwijał i może wrócę do nich po przemaszerowaniu całego kraju.    Przede mną/nami Praga, a to znaczy, że pierwszy etap drugiej części za mną. Dla tych którzy moją Drogę na Ratunek i dzieci z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei, wspierają nie tylko lajkowaniem i przesyłaniem dalej, za co bardzo dziękuję, ale i dźwięczną monetą  (złotówką, koroną, euro, funtem, frankiem, czy dolarem), wrzuconą do skarbonki www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratunek podaję, że właśnie przeszedłem kolejne 170 km, co łącznie daje już niezły wynik 1110 km, a dla uściślenia statystyki dodam, że schudłem jedną parę butów, zdarłem sześś par gumowych końcówek do kijków, wypaliłem dwa kartusze gazu i wyciągnąłem z ciała trzy kleszcze 😉

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł