To, co jeszcze niedawno, wydawało mi się niemożliwe, dzisiaj się zrealizowało. Stojąc pod tablicą z napisem Kudowa Zdrój, mogę z dumą powiedzieć, że przeszedłem na ukos całą Polskę, a trasa, składająca się z czterech etapów wyniosła łącznie 940 km i trwała 44 dni. Trzy pierwsze etapy już pokrótce opisałem, więc teraz tylko kilka słów o ostatnim, czwartym odcinku. Zanim jednak przejdę do opisu najpierw, kilka faktów dla tych, którzy wspierają moją akcję „Droga na ratunek” i fundację „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” www.naratunek.org  wrzucając do skarbonki www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek   grosik, dwa, albo więcej, za każdy pokonany przeze mnie kilometr. Ostatni etap przez Polskę, liczył sobie 280 km, prowadził przez województwa: śląskie, opolskie i dolnośląskie, zaczął się w Koszęcinie, skończył w Kudowie i trwał 12 dni.

Wszystkim dorzucającym się do zbiórki na zakup 50 broviaców http://www.bialaczka.org/cewnik-centralny-typu-broviac/ dla potrzebujących dzieci ( to cel mojego wyzwania) serdecznie dziękuję i bardzo proszę o dalsze wspierania w formie zrzutki, lajkowania, przesyłani i propagowania akcji wśród znajomych. Nam zostało jeszcze mnóstwo złotówek do zebrania, a mi mnóstwo kilometrów do przejścia, więc do dzieła 😉

A co się w trakcie czwartego etapu działo?  Ano jak zwykle wiele.

Sielankowo-sentymentalny czas, jaki zapewnił mi Witek Witold Krus w swoim ogródku w Koszęcinie zapraszając do siebie nie tylko mnie, ale i chłopaków z dawnych szkolnych lat, nie skończył się wraz z opuszczeniem jego gościnnych progów. Droga do i przez rodzinne Tarnowskie Góry, była równie nostalgiczna jak i cudowna. Przede wszystkim spotkałem Wilusia Willi Bronder najlepszego kolegę z podstawówki, z którym nie widziałem się z górą 4 dekady, Szaloną Johnę, pierwszą miłość z czasów gdy namiętnie słuchaliśmy Johna Lennona , kilku przyjaciół z młodzieńczych lat i parę znajomych twarzy, które nie przypominam sobie, do kogo należą, bo siwe włosy i zmarszczki przykryły młodzieńczy blask. Nadto udzieliłem wywiadu do lokalnej gazety Gwarek, zajrzałem na boisko mojej starej szkoły, usiadłem na ławce w parku, w którym zostawiłem dzieciństwo, okrążyłem kilka razy rynek i okolice w poszukiwaniu minionego czasu i w końcu nie znalazłszy go, nie obracając się już za siebie, ruszyłem dalej.

W Pyskowicach, następnym przystanku za Tarnowskimi Górami po raz ostatni w rodzinnych stronach zostałem zaproszony pod dach. Piotra i Ewy również nie widziałem już wieki, toteż wieczór i tym razem nam się wydłużył, ale noc w wygodnym łóżku szybko zregenerowała mi siły. Wyspawszy się jeszcze raz w pod kołdrą i na poduszce dziarsko ruszyłem w drogę, a od następnego dnia wróciłem do wędrowniczego trybu życia, czyli kuchenki gazowej, śpiwora i namiotu, którego nie rozkładałem bodajże od Mierzyn przed Radomskiem, czyli od ponad tygodnia.

Nie da się ukryć – sielankowy czas wśród przyjaciół z „tamtych lat” trochę mnie rozleniwił, toteż rozkładanie biwaku na jeziorem Dąbowa w Kędzierzynie Koźlu trwało tym razem znacznie dłużej niż zwykle. Tym bardziej, że kilkudziesięciokilometrowy odcinek między Pyskowicami i Koźlem w ponad 30 stopniowym upale, miejscami przez pola, na których nie było krzty cienia, czasami głównymi drogami, których gorący asfalt rozklejał mi buty, (zanim kupię nowe muszę w tych doczłapać przynajmniej do Nysy), a przejeżdżające w centymetrowej odległości ciężarówki dodatkowo podnosiły temperaturę, należał do jednych z trudniejszych. Szybko jednak, po rozłożeniu namiotu i ogarnięcia się przy miejskiej plaży, cały trud i zmęczenie utopiłem w przyjemnie chłodnych wodach jeziora złocącego się w blasku zachodzącego słońca. Tęskniłem już takimi momentami.

Dalej, aż do granic Polski droga i życie pod każdym wzglądem układały się w przysłowiową szkocką kratkę. Na zmianę pomieszkiwałem raz pod dachem raz pod namiotem. Począwszy od Głogówka, w którym oczywiście o miejsce na namiot było trudno (jak w każdym mieście), zapukałem do drzwi klasztoru Franciszkanów i ku mojej uciesze nie tylko przyjęto mnie na noc, ale i uraczono obiadem i bardzo miłą rozmową z bratem Marcinem, który podobnie do mnie często organizuje sobie piesze wędrówki po Europie. W tym miejscu muszę koniecznie odszczekać moją uwagę z poprzedniego wpisu, w którym twierdziłem, że minęły czasy tabliczek z napisem Gość w dom Bóg w dom. Otóż nie. Napis nad drzwiami klasztoru „Pokój i Dobro” (przy czym pokój w tym wypadku odnosi się do obu jego znaczeń) dokładnie oznaczał to, co za nimi zastałem. Potem była znowu noc pod namiotem w dolinie rzeki Białej, gdzie właściciele restauracji „W dolinie Białej” https://www.facebook.com/wdoliniebialej/ nie tylko pozwolili się rozbić w sielskim terenie obok, ale i poczęstowali świeżutkim pstrągiem z własnej hodowli (serdecznie to miejsce polecam).Trzydzieści i kilka kilometrów dalej, znowu udało mi się spędzić luksusowo czas pod dachem. Tym razem w Nysie tuż przy Nyskim Zalewie, gdzie w swoich idyllicznie położonych włościach oczekiwała na mnie, poznana kilka lat temu w Peru, serdeczna przyjaciółka Jolka. Jolanta Dębiak. Następnie znowu przyszedł czas na namiot. Tę noc spędziłem nad Zalewem Paczkowskim, nad którym oprócz poznanego camperowca Andrzeja, wspaniałych widoków i uroczego zachodu słońca czas urozmaicał huk helikoptera i wspinający się po linach komandosi, a w nocy błyski i grzmoty przechodzącej obok burzy. Na koniec, nie tyle dla odmiany ile dla schronienia się przed ponowną burzą, ponownie zamieszkałem pod dachem hotelu w Kłodzku. Z Kłodzka już szybko, znaczy się długo, bo 12 godzin, do Kudowy, z której pociągiem pojechałem z powrotem do Wrocławia, gdzie w oczekiwaniu na drugą szczepionkę kilka następnych dni spędzę w gościnnych progach zaprzyjaźnionej od lat Asi. Asi, którą również kilka lat temu poznałem w Peru i od tego czasu nie tylko staliśmy się sobie bardzo bliscy, ale na dodatek Asia wspiera mnie w moich przeróżnych podróżniczych planach i zawsze sercem i duszą mocno mi pomaga. Jestem jej za to niezmiernie wdzięczny. Nie tylko noclegi, ale też sama droga, a i pogoda w trakcie tego etapu, również ozdobione były szkocką kratą i co dnia były inne. Ta pierwsza na przemian prowadziła przez: cudownie kolorowe pola obsiane wzrastającym żytem, przez które przebijały się niebieskie chabry, białe margaretki, a nade wszystko czerwone maki, zakurzone wiejskie drogi, na których dalszym ciągu nie widać było ani zwierząt, ani ludzi, trudne do przejścia, między pędzącymi ciężarówkami, asfaltowe szosy i w końcu kamieniste ścieżki prowadzące w coraz to wyższe góry. Pogoda natomiast naprzemiennie albo wyciskała ze mnie siódme poty prażąc niesamowicie gorącym słońcem, albo oblewała rzęsistym deszczem by ostatniego dnia tuż przed Kudową, czyli przed celem ostatniego etapu zlać mnie trzykrotnie niesamowitą ulewą do suchej nitki. Oczywiście wolą Murphiego największy deszcz dopadł mnie akurat wtedy, gdy przechodziłem przez Narodowy Park Gór Stołowych i o schowaniu się gdziekolwiek mowy nie było, a miejsca tym bardziej. No cóż – jednym słowem lekko nie było, ale za to ciekawie i z przygodami, a o to przecież w podróży chodzi zwłaszcza, jeżeli jest charytatywna i hojnie przez Was wspierana www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratunek

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł