Następny, trzeci i przedostatni w Polsce etap „Drogi na Ratunek” właśnie się zakończył. Był nieco dłuższy niż ostatni, dlatego dłużej nie było nic o mnie słychać. Trudno mi cokolwiek pisać między rozkładaniem i pakowaniem namiotu, między jednym, a drugim wyczerpującym marszem, czy też w trakcie rzadkich i krótkich postojów. Wszystko już jednak nadrabiam i śpieszę donieść, co się działo na mojej trasie przez ostatnich kilka dni.

Trzeci etap, rozpoczął się na Warszawskiej Woli i poprzez Żyrardów, Rawę Mazowiecką, Spałę, Smardzewice, Sulejów, Mierzyn, Radomsko, Częstochowę, doprowadził mnie do leżącego na Śląsku Koszęcina. Dla uzupełnienia statystyki dodam, że wyniósł 270 km i trwał 10 dni. Kilometrową długość każdego etapu podaję dokładnie, ponieważ doszły mnie słuchy, że niektórzy (w tym moja córka Jennifer) wspierają moją akcję „Droga na Ratunek, i przy tym klinikę „Przylądek Nadziei”we Wrocławiu leczącą dzieci z chorobą nowotworową, wrzucając do wirtualnej skarbonki www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratunek kilkadziesiąt groszy za każdy pokonany przeze mnie kilometr. Nie ukrywam, że bardzo mi się taka forma kibicowania podoba i serdecznie namawiam do tego rodzaju pomocy. Świadomość, że każdy z trudem i wysiłkiem pokonany przeze mnie kilometr owocuje np. 10, 20 lub 50 groszami wrzuconymi na końcu etapu do skarbonki dodaje mi sił i motywacji do pokonania następnego i następnego i następnego, aż do samego Gibraltaru. Brawo Jenni za pomysł.

To tyle tytułem wstępu, a teraz troszkę o tym, co się po drodze działo i jak ten trzeci etap wyglądał. Otóż wbrew przypuszczeniom, że po minięciu Podlasia, Mazur i Mazowsza, droga stanie się mniej zielona, mniej sielska, bardziej monotonna i hałaśliwa, nic takiego się nie stało. Wręcz odwrotnie. Mimo, że idąc pieszo, wydawać by się mogło, że świat wokół powinien zmieniać się równie wolno jak stawiane przeze mnie kroki, to jednak wszystko jak w kalejdoskopie zmienia mi się po kilka razy na dzień i czasami miałem problemy z przystosowanie się do warunków. Pogoda w kratkę, sprawiała, że kilka razy dziennie musiałem przystawać i albo wyciągać kurtkę chroniąc się przed deszczem, albo zamieniać ją na zwiewną koszulkę w nadziei, że prażące słońce nie wyciśnie ze mnie ostatnich potów. Tak czy owak, najczęściej i tak bywałem mokry.

Drogi, również w dalszym ciągu miałem bardzo urozmaicone. Tak jak poprzednio maszerowałem na przemian polami, łąkami, lasami i asfaltowymi szosami, jedynie na tych leśnych było chyba mniej zwierzyny, na tych polnych mniej ptactwa, a na tych asfaltowych więcej samochodów i leżących w rowach śmieci z królującymi między nimi „małpkami” (100 gramowymi butelkami po wódce). Niestety! Za to ku mojej uciesze nie brakowało przy drodze wodnych akwenów, które myślałem – skończą się wraz z krainą 1000 jezior i dlatego w dalszym ciągu nie miałem problemu z wyszukiwaniem miejsca na nocleg, ustanawiając metę dnia zawsze na jakiejś łące przy jeziorze, zalewie lub chociażby stawie. Zasypianie w takich miejscach po zachodzie słońca i wstawanie przed jego wzejściem niezmiennie należy do najprzyjemniejszych momentów mojej wędrówki. Również krajobraz polskiej wsi nie bardzo różni się od tego na Mazurach czy na Mazowszu, bo oprócz tego, że zniknęły już na dobre bocianie gniazda, to w dalszym ciągu każdego rozwidlenia dróg strzeże kapliczka lub krzyż, w dalszym ciągu większość gospodarstw stanowią drewniane, ulubione przez mój aparat, domy i zapadające się stodoły, w dalszym ciągu nie widać na drogach i polach hodowlanych zwierząt, a kupienie świeżego, prosto od kury jajka, graniczy z cudem i w dalszym ciągu nie widziałem ludzi. Wsi uboga, wsi wymarła – chciałoby się powiedzieć.

Co natomiast się zdecydowanie zmienia, to to, że im dalej kieruję się na południe i zachód tym więcej widać między drewnianymi ubogimi domami, nowoczesnych dworków czy wręcz pałacyków z przepięknie utrzymanymi ogrodami, wysokimi płotami i tabliczkami na bramach typu: teren monitorowany, wstęp wzbroniony, uwaga zły pies, nieproszony gość zostanie pożarty, dobiegam do furtki w 5 sekund itd., itp. i nawet te zdawałoby się humorystyczne z napisami uwaga dobry pies, ale ma słabe nerwy, lub pies dobry tylko żona ogromnie zła, nie rozweselają sytuacji. Chyba bezpowrotnie minęły czasy, gdy wejścia domostw ozdobione były napisami: Gość w dom, Bóg w dom, Przechodniu siądź i spocznij, lub zwykłe zapraszam.  

Naturalnie i ten etap pełen był spotkań z ciekawymi, wielce sympatycznymi ludźmi, o których napiszę szerzej i ciepło w cyklu „Przydrożne spotkania”, Tutaj tylko wspomnę, że np. w okolicach Rawy Mazowieckiej z zatrzymanego przede mną samochodu wysiadła Marzena z Michałem niosąc mi torbę smakołyków, owoców i wodę, że w Smardzewicach odwiedził mnie Artek gnając przez pół Polski na motorze, że nad zalewem Sulejowskim spotkałem się z Tomkiem, z którym 6 lat temu przeżyłem niezłą przygodę u szamana w peruwiańskiej dżungli, że w Sulejowie pani Julia dyrektorka luksusowego hotelu Podklasztorze bardzo serdecznie mnie ugościła, że w Częstochowie wpadłem na Sylwestra idącego samotnie do Hiszpanii, do Santiago de Compostela, że przed Spałą Marek i Jarek ostrzegając mnie przed wilkami wywołali wilki z lasu, z którymi stanąłem face to face zaledwie kilkanaście minut później, że Waldek towarzyszył mi jadąc koło mnie na rowerze przez kilkanaście kilometrów, że listonosz w Sulejowie wziął ode mnie ulotkę z moim wyzwaniem, skserował i rozdał wszystkim mieszkańcom w swoim rejonie i tym podobne sytuacje.

Najpiękniejsze jednak spotkania czekały na mnie, na końcu trzeciego etapu w Koszęcinie. Z daleka zauważyłem, że przed domem czeka już na mnie z rodziną przyjaciel ze szkolnej ławy Witek, który nie tylko zaprasza i królewsko gości tak, że trudno mi wyjść w dalszą drogę, ale zwołuje jeszcze chłopaków z „tamtych” lat i przy okazji zrobił się nam wspaniały wieczorek wspomnień. Szkoda, a może dobrze, że „Droga na Ratunek” nie lubi długich postojów, bo pewnie jeszcze byśmy siedzieli, gadali i … , ale cóż – komu w drogę temu buty i ruszam dalej. Dzieci z Przylądka Nadziei, czekają na Wasze hojne datki, a ja idę dreptać by dać wam ku temu powód. Gdyby komuś zachciało się jeden, dwa lub kilka kilometrów potowarzyszyć mi w drodze na ratunek, albo tylko się spotkać i pogadać, to w następnych dniach będzie można mnie spotkać między Koszęcinem, Tarnowskimi Górami, Pyskowicami, Kędzierzynem Koźle, Głogówkiem, Nysą (tu dłuższa przerwa), Złotym Stokiem, Kłodzkiem a Kudową, gdzie będę kończył trasę przez Polskę, a tym samym IV etap. Zapraszam i jeszcze raz podaję adres na który można wpłacać datki wspierające moje wyzwanie i dzieci z kliniki „Przylądek Nadziei” www.naratunek.org/zbiorka/droga-na-ratunek 🙂

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł