Okazuje się, że to jeszcze nie koniec przyjemności w czasie szybkiego wypadu na Alaskę i z powrotem. Chyba dlatego,że płyniemy Jewelem, co znaczy w naszym rodzimym języku Klejnotem, to na koniec organizatorzy dokładają jeszcze mały brylancik. Przed samym Seattle zatrzymujemy się jeszcze raz na cały dzień w kanadyjskiej Victorii. Dla mnie to podwójna radość, bo po odprawieniu mnie z granicy w Vancouver, myślałem, że moja naga już na kanadyjskiej ziemi nie postanie, a tu proszę – na krótko, bo na krótko, ale zawsze.

Victoria mimo, iż nie duża, niecałe 100.000 mieszkańców, jest stolicą prowincji British Columbia, a jej nie jedyny urok polega na tym, że nie leży na stałym lądzie tylko na południowym cyplu wyspy Vancouver. Nie trzeba chyba dodawać, że nazwę miasto zawdzięcza brytyjskiej królowej Victorii i może dlatego zachowując do dzisiaj bardzo angielski wystrój i uznawane jest za najbardziej angielskie miasto Ameryki Północnej.

Opinia ta potwierdza się już w porcie, gdy do opuszczających statek turystów, czyli i do mnie, podchodzą przedstawiciele lokalnych biur podróży, ubrani w angielskie stroje zeszłej epoki, proponując zwiedzanie miasta bryczką, zaprzęgniętą w dwa lub cztery konie, również w iście angielskim stylu. – No, thank you very much, uśmiecham się grzecznie i pospieszam zwiedzać miasto najwygodniejszym i najbezpieczniejszym transportem, czyli na własnych nogach. Miasto jak wspomniałem nieduże także i nóg zbytnio nie szkoda. Za radą internetowego przewodnika wchodzę w najbardziej turystyczne ulice, które mnie szybko nudzą, potem zwiedzam starą gotycką katedrę, by w końcu ku mojej uciesze trafić do dużego kolorowego parku. No, po nim to się trochę nadeptałem, a nawet w pewnym momencie zgubiłem. Za chwilę okazuje się, że bardzo dobrze, że się pogubiłem, bo szukając powrotnej ulicy do centrum, zupełnie przypadkowo trafiam na … I love polish pierogies. Uwierzy ktoś? „Kocham polskie pierogi” w centrum kanadyjskiej Victorii. Właściciel polskiego sklepu, nie tylko z pierogami, mieszka tu od 6 lat, ale wcześniej 30 lat żył po drugiej stronie Kanady, w Toronto. Teraz już bez mapy i pytania o drogę w obcym sobie języku, wiem jak dojść do centrum, a na dodatek pan Stefan, tak ma na imię właściciel sklepu, proponuje dokąd jeszcze iść i co jeszcze zobaczyć. Za jego radą okrążam miasto od południa, trafiam nad zatokę i jej brzegami dochodzę do królewskiego pałacu i królewskiego parku, w którym co krok spotykam Szkota w tradycyjnym stroju, wygrywającego na kobzach ludowe melodie. Wspaniały spacer. A przede wszystkim wspaniałe miasteczko, przez które Kanada nie będzie mi się od teraz kojarzyła tylko z nieokiełzaną naturą, dziką przyrodą i zapachem żywicy, jaką zapamiętałem z książki Arkadego Fiedlera „Kanada pachnąca żywicą”.

Z drugiej strony,  po kilkugodzinnym pobycie na kanadyjskiej ziemi pozostaje ogromny niedosyt i z pewnością będzie trzeba poczynić starania by kiedyś tu wrócić na dłużej i poznać ją tak, jak poznał ją Fiedler.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł