Ostatnim portem białego stanu, do którego dopływa nasz Jewel jest położone w zatoce  Lynn Canals, malutkie, bo liczące zaledwie 850 mieszkańców, ale bardzo ważne w historii Alaski, Skagway. Pierwotnie założoną w 1887 roku, przez kapitana parowca Williama Moore, osadę nazwano od jego nazwiska Mooreville. Dopiero 10 lat później, przybyli tu pierwsi poszukiwacze złota, przemianowali nazwę, wzorując się na indiańskiej Skagua, na Skagway. Nasz statek cumuje przy samej promenadzie tzn. jedynej szerokiej ulicy w mieście, tak jakby dziobem chciał wbić się do najbliższej knajpy. Ja natomiast schodząc po trapie na ląd mam wrażenie, że jak w powiedzeniu „im głębiej w las tym więcej drzew” im głębiej zapuszczam się w Alaskę tym więcej Alaski mam wokół. Oczywiście wylewająca się ze statku masa (do której i ja należę) kolorowo ubranych wycieczkowiczów trochę mi niszczy obraz niedostępnej, surowej, krainy wiecznego śniegu, ale dość szybko sobie z tym radzę. Jeszcze na statku wykupiłem wycieczkę wgłąb lądu i od razu po zejściu na ląd, znajdując przewodnika i kilkuosobową grupę, pakuję się ze wszystkimi do podstawionego vana i zanim jeszcze kolorowy tłum zaleje malutkie miasteczko, odjeżdżamy w alaskańską tundrę. Decyzja o wykupie wycieczki, mimo niebagatelnej ceny, już od początku wydaje mi się trafna. W zielonym, pachnącym lesie jest po prostu wspaniale. I byłoby jeszcze wspanialej gdyby nie jeden mankament. Nigdy, ale to nigdy nie należy wybierać się na wędrówki po lesie, po górach z towarzystwem z turystycznego, amerykańskiego statku lub nie daj Boże hotelu all inclusive. To nie jest wędrówka, to nawet nie jest spacer, to jest przesuwanie się w wolniejszym niż żółwim tempie. Każde wzniesienie stanowi dla większości problem, a marsz dłuższy niż 15 minut powoduje stan przedzawałowy. Trudno. Przyspieszać nie mogę – przewodnik prosił by nie wychodzić przed niego, a jak nieraz podkreślałem mądrzejszych trzeba słuchać, więc wlokę się z grupą krok po kroku, starając się nie obracać tego w dramat. Mam więcej czasu by przyjrzeć się roślinności, o której opowiada wódz naszej grupy, pokazując na ten lub inny krzaczek. Mam możliwość wypatrywania niedźwiedzia, którego ani widu ani słychu. Mogę się skupić na błękitnym niebie i krążącym na nim orłom. I w końcu mogę od czasu do czasu stanąć popatrzeć w koło na ośnieżone czubki gór i mocno, bardzo mocno zachłysnąć się Alaską. Po dwóch, może trzech godzinach ni to wędrówki ni to spaceru przez las, zmieniamy środek lokomocji. Z nóg przerzucamy się na żółty ponton, którym będziemy następną godzinę, a może ciut dłużej spływać najprawdziwszą, dziką rzeką Alaski. To dopiero przeżycie. Płyniemy. Rzeka choć dzika, bo nie regulowana, jak chyba wszystkie tu rzeki, to jednak poza paroma wirami, wystającymi kamieniami jest stosunkowo spokojna. Nagle ktoś krzyczy – O Łosoś! A tam drugi. Pięknie , ale to jeszcze nic bo O! I to takie Oooo! jest dopiero, gdy na brzegu ktoś zauważa łowiącego nad brzegiem ogromnego brunatnego niedźwiedzia. Szkoda tylko, że ten ogromny miś też nas zobaczył i zanim ktokolwiek zdąża wyciągnąć aparat, a na pontonie trzeba z nim ostrożnie by się nie zalał, daje nogi za pas i znika w gęstwinie krzaków. Skoro już mam aparat w ręku, a misia, ani łososi już nie ma, to pstryknę sobie przynajmniej rzekę i cudowną górę nad nam (uwielbiam pstrykać zdjęcia). Aparat ląduje z powrotem w wodoszczelnym worku, a my płyniemy dalej.

Niestety i ta cudowna wyprawa dobiega końca. Van podwozi nas w to samo miejsce, w którym spotkaliśmy się rano.  Do wieczora jeszcze sporo czasu. Cała okrutnie zmęczona wyprawą grupa wraca na statek by wyciągnąć nogi i pewnie coś przekąsić, a ja zastanawiam się co by tu dalej. Muszę wykorzystać każdą minutę na Alasce, tym bardziej, że wiele już ich nie pozostało. Autobus i pięknie przystrojony w strój poprzedniej epoki kierowca płci równie pięknej – o dziwo wszystkimi kierowcami wycieczkowych autobusów są kobiety, zachęca do wycieczki na odległy o 3 km cmentarz. To jest pomysł. Oczywiście nie jadę autobusem, tylko idę pieszo. Nie z powodu skąpstwa, bilety nie są przeraźliwie drogie, ale dlatego, że idąc pewnie mam większe szanse by jeszcze to i owo zobaczyć.  Tak jest rzeczywiście. Jest stary zabytkowy dworzec kolejowy, jest drewniany kościół i fantastyczne drewniane domy mieszkalne, jest kilka barów, parę sklepów no i jest muzeum, do którego wchodzę.Tu jak żywo otwierają się obrazy sprzed stukilknastu lat. Gorączka złota i mnóstwo związanych z nią opowieści, zdjęć i eksponatów. Najbardziej  żywa jest historia niejakiego Soapy Smitha. Urodzony w 1860 r w Georgi Jefferson Randolph Smith zwany Soapy Smith, znany oszust i bandyta przybył razem z gorączką złota do Skagway i przez jakiś czas wraz ze swymi rewolwerowcami terroryzował miasto i jego mieszkańców. 8 lipca 1898 roku przeciwstawił mu się mierniczy ziem niejaki Frank H. Reid no i stało się to co się na dzikim zachodzie stać musiało – doszło do pojedynku, w którym obaj zginęli. Soapy oddał ducha na miejscu trafiony w serce, natomiast Frank zmarł na wskutek rany postrzałowej barku 12 dni później. Groby obydwu są po dziś dzień na „Cmentarzu Gorączki Złota” przy czym grób Franka H. Reida stanowi główną jego atrakcję. Zaraz tam będę to zobaczę.

W drodze do cmentarza mijają mnie żółte wycieczkowe autobusy z opisanymi już kierowcami, a na cmentarzu okazuje się, że te piękne panie to nie tylko kierowcy, ale i przewodniczki, oprowadzające swoich pasażerów między grobami i opowiadające obok historii, którą przytoczyłem jeszcze wiele innych ciekawostek. Dla mnie ciekawostką było znalezienie grobu pana Kowalskiego, który dobitnie świadczy, że i tu nasi byli. Jeszcze tylko szybciutko rzut oka na huczący tuż za cmentarzem wodospad – wodospady to moja słabość i trzeba niestety wracać na statek. Wracam no i w końcu udaje mi się wycelować i trafić obiektywem w krążącego nade mną orła. Miły akcent na zakończenie dnia. Wieczór zapada, Alaska udaje się na spoczynek, a my wraz z nią odbiwszy od nabrzeża kładziemy się by odtąd już tylko wspominać te parę, cudownie przeżytych tu chwil.

Wracamy teraz non-stop, bez zawijania do portów. Oprócz podziwiania widoków z prawej i lewej strony, oprócz oczekiwania na śliczne zachody słońca i wczesnego wstawania by nie przegapić równie pięknych wschodów, nie pozostaje nic innego, jak książka i dobra kuchnia . No i obowiązkowo, jako że kuchnia nad wyraz dobra, codziennie przynajmniej godzina na siłowni. Wprawdzie jedzenie, które od początku zmieniło się w żarcie, po paru dniach wróciło z powrotem do jedzenia, czyli do pierwotnej normy trzech posiłków na dzień, to i tak czuję, że ze statku zejdzie mnie ze 3 kg obywatela więcej. A ja i tak się oszczędzałem i chodziłem na siłkę. A co z innymi? Jeżeli jest nas tu 3000 i każdego przybyło 3 kg to przyjmując średnio na dorosłego amerykańskiego człowieka wagę 90 kg, zejdzie nas 100 więcej niż wsiadło. 100 obywateli więcej po jednym wypadzie na Alaskę 😉

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł