Do stolicy Alaski dopływamy kolejnego dnia rankiem. Juneau to już znacznie większe miasto niż poprzednie Kitchikan, ale i tak niezbyt wielkie. Gród z 30.000, mimo iż jest stolicą jednego z największych stanów USA nie robi wrażenia światowej metropolii. Niezwykle urocze centrum tuż przy porcie z barwnym parkiem i rządowymi (również jak wszystkie inne) drewnianymi budynkami, można przespacerować w niecałe dwie godziny. A potem? Potem należy wsiąść w autobus i pojechać za miasto. Tu dopiero czuć i widać prawdziwe piękno niewzruszonej ręką człowieka natury. Lodowce, wodospady, dziko płynące rzeki i tablice z ostrzeżeniami – uwaga misie, robią niebywałe wrażenie. Misia jednak szczęściem nie spotkałem. O tej porze roku byłoby to tym bardziej niebezpieczne, bo niedźwiedzie właśnie budzą się po zimowym śnie i są bardzo głodne. A wiadomo, że jak niedźwiedź głodny to zły. Za to alaskańską faunę godnie i bardzo gromadnie reprezentują tu białe orły. Jest ich niespodziewanie dużo, tylko jakoś mało fotogeniczne są, bo co wyceluję w jednego czy drugiego obiektyw aparatu to ten zrywa się do lotu i albo w ogóle go nie mam albo bardzo niewyraźnie. Nic straconego. Jeszcze Alaski nie opuszczam także pewnie nadarzy się okazja by zapolować na nie okiem aparatu jeszcze nie raz.
Piękno Juneau pozostawiamy późnym wieczorem za sobą i wypływamy dalej na północ by zachwycać się lądem Alaski widzianym od strony morza. Toż to najprzedniejsze przeżycia. Wysokie spiczaste góry przeplatane lodowcami nie pozwalają oderwać od siebie wzroku. W tym miejscu nie będę już wyszukiwał słów typu: bajkowy, cudny, przeuroczy, bo i tak daremny mój trud. Zostawiam czytelnika po prostu sam na sam z kilkoma z kilkudziesięciu zrobionych przeze mnie zdjęć, wierząc, że one lepiej oddadzą osobliwą piękność Alaski niż każde, nawet najpiękniejsze wymyślone słowo.