Punktualnie, żeby mi tylko statek na Alaskę nie odpłynął beze mnie, melduję się w porcie. Nietrudno zauważyć olbrzymiego 11 piętrowego pasażerskiego statku z napisem Juvel. To na tym kolosie spędzę następnych parę dni, bujając się po zimnych wodach północnego Pacyfiku.  Dreszcz przechodzi mi po plecach. Nie wiem ze strachu, z radości czy trochę z tego trochę z tego. Bilet wraz z paszportem oddaję do kontroli w recepcji, której obsługa rozmawia też w języku niemieckim, więc większych problemów, przynajmniej co do porozumiewania się po drodze, nie przewiduję. Z kluczem do kabiny wchodzę na 6 piętro i zostawiwszy plecak w lśniącym blaskiem pokoju nie mogę odmówić sobie przyjemności zwiedzenia statku. Robię to czym prędzej. No nie powiem robi wrażenie. Czegoż to tu nie ma: kino, teatr, biblioteka, kasyno, kawiarnia restauracja, siłownia, ogromna jadalnia, a na najwyższym pokładzie: baseny, boisko do koszykówki, małe kafejki z tarasami widokowymi itp. Wszystko piękne, błyszczące i wystrojone na bogato, ale jakoś czuję, że to nie mój świat. Męczyć z pewnością przez te kilka dni się nie będę, wręcz odwrotnie, poużywam sobie w świecie mamony ile się da, ale potem pewnie z ochotą wrócę do mojego małego campera i parkingów pod Wolmarktem. Póki co nieco zmęczyłem się spacerem po wszystkich dostępnych piętrach, obchodząc je z lewej i prawej strony, a statek jeszcze nie odbił od brzegu. Zameldowanie kilku, chyba  dwóch albo trzech tysięcy ludzi (prawdopodobnie tyle lub nawet więcej się tu mieści) musi trochę trwać. Wracam do kabiny, przebieram się w lżejsze ubranie, bo słońce już zaczyna dawać o sobie znać i wychodząc na górny deck oczekuję rzucenia lin i syreny dającej hasło do odpływu. Przechodząc drugi raz korytarzami zauważam, że wszystko co tak świeciło i błyszczało jakby traci swój urok – po pierwszym wrażeniu och i ach dostrzegam plastik, imitacje i nienaturalność otaczającego mnie świata. Ale może to tylko takie moje wrażenie. Nie dbając o szczegóły, w których ponoć siedzi diabeł, sadowię się na rufie na plastikowym krześle obserwując port, a zaraz po odbiciu statku od betonowego nabrzeża, zmniejszające się i w końcu znikające za widnokręgiem centrum Seattle z wystającą ponad wszystko iglicą.

Jeszcze dobrze nie jesteśmy na pełnym morzu, a już kuchciki uwijają się przy kotłach z jedzeniem, szybciej niż kapitan z oficerami na mostku. W jadalni  posiłki serwowane są na okrągło, a oprócz tego na pokładzie przy basenach każdego dnia w porze obiadowej mają być podawane potrawy z różnych stron świata. Dzisiaj jest Meksyk, jutro ma być kuchnia niemiecka. Coś mi się wydaje, że trudno będzie w ciągu rejsu nie przytyć paru kilogramów. Szczęściem jest siłownia to może pogodzę jedno z drugim i nie wytoczę się za tydzień po trapie niczym okrągła beczka.

Jeszcze przed zachodem słońca, w trakcie któregoś już tam obchodzenia statku słyszę polski język. O! To i tu są nasi? Rzeczywiście. Wycieczka Polaków z Nowego Jorku zorganizowana przez Polski Kościół Katolicki. Grupie składającej się z samych kobiet przewodzi ksiądz Marek. Oczywiście szybko się zapoznajemy, jestem nawet zaproszony na poranną mszę w kaplicy, bo nie wspomniałem że i taka na statku się znajduje, choć do tej pory jej nie zauważyłem. Pewnie posiedzielibyśmy dłużej i częściej spotykali się przed zachodem słońca gdyby nie to, że panie uparcie komentują polityczne wydarzenia w Polsce, a ja gdzie jak gdzie, ale na Alasce nie bardzo chcę się tym zajmować. Raz po raz próbuję zmienić temat, który jak bumerang wraca. Nawet by rozbawić towarzystwo sięgam po porównanie obecnego tu ks. Marka do Księdza Marka z dramatu Juliusza Słowackiego – wszystko jednak na nic. Polityka zdecydowanie góruje nad poezją. No trudno – nie zawracam sobie dalej głowy sądząc, że skoro tak jest to znaczy, że tak być musi. Cały dzień wpatrzony w prześliczne, pokryte śnieżnymi czapami góry, nawet nie zauważam, gdy zbliża się następny uroczy zachód słońca i następnego dnia wpływamy już do pierwszego Portu Alaski do Ketchikan.

Ketchikan nazwane tak od nazwy przepływającej przez niego rzeki Ketchikan Creek, to mała około 9.000 osada założona jeszcze przez Rosjan zanim rosyjski car w 1867 roku sprzedał te ziemie Amerykanom. Schodzimy na ląd. Mamy kilka godzin by się rozejrzeć po okolicy, spróbować prawdziwego łososia  (Kitchikan utrzymuje się z połowu ryb i turystyki), no i po raz pierwszy zaciągnąć się czystym alaskańskim powietrzem. Tony Halik, wyjeżdżając znacznie przede mną z Buenos Aires na Alaskę, pytany po co tam jedzie, odrzekł – zaciągnąć się świeżym powietrzem. Ja też się zaciągam i to mocno, a po obskoczeniu miasteczka i okolic zaciągam się z powrotem na statek. Złota, którego w okresie gorączki złota namiętnie tu poszukiwano nie znalazłem. Płyniemy do stolicy – może tam znajdę

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł