Jeszcze tylko jedna noc (jak zwykle na parkingu Walmartu), jeszcze parę zawijasów nad Pacyfikiem i już opuszczam zielony Oregon by wjechać do następnego, chyba już szóstego stanu, do górzystego Washington. Jako, że jest to całkiem północny stan Ameryki Północnej, toteż nie dziwię się zbytnio, że wita mnie deszczem i chłodem. Czuję, że na dobre skończyły się tropiki i coraz częściej budził mnie będzie zimny, północny wiatr znad Alaski. Nie narzekam. Tego chciałem. Włączam wycieraczki, nakładam cieplejszy sweter i nie robiąc sobie nic ani z deszczu ani z chłodu, sunę dalej na północ – Seattle już niedaleko i ciekawe co mnie tam czeka – bardziej tym niż pogodą zaprzątam sobie głowę.
Mam pewien plan, który chciałbym zrealizować, ale do tego będzie mi potrzebna pomoc pokrewnych dusz. Myślę sobie, że fajnie byłoby znaleźć jakieś miejsce na moją przyczepkę. Droga na Alaskę daleka i mocno górzysta więc dobrze byłoby udać się tam bez balastu. Z Alaski muszę tędy wracać i wtedy mógłbym przyczepkę znowu podpiąć i ruszyć z nią dalej na wschód. Taki mam plan. Teraz muszę poszukać kogoś kto pomoże mi go zrealizować. Pytam wszystko wiedzącego dr Google i proszę – jest pomysł. Blisko centrum miasta jest dom Polski, a skoro tak to pewnie najprościej będzie tam zapytać czy nie mają kawałka miejsca na parę tygodni dla mojej przyczepki. Wbijam w nawigację adres. Znalazłem adres, znalazłem dom i znalazłem ludzi, którzy bardzo życzliwie i pomocnie odnoszą się do mojej prośby. Grażyna i Marian, bo o nich tu mowa bez zbytnich ceregieli wyznaczają mi miejsce z boku za domem, tak bym nikomu nie przeszkadzał i mówią – stój tu bracie ile chcesz i o nic się nie martw. Ot jak to przyjemnie spotkać rodaków za oceanem. Grażyna jak się okazuje jest wraz z mężem Zdziśkiem, opiekunką i zarządcą Domu Polskiego w Seattle – mają tu też swoje mieszkanie, także będą mieć przyczepkę na oku, a Marian to czołowy propagator polskości w Seattle. Wyemigrował z Polski i osiadł tu z końcem lat 50-tych i jak się później dowiem miał swój czynny wkład w projektowaniu i budowaniu (w 1962 roku) symbolu miasta, sterczącej ponad wszystkimi wieżowcami, iglicy. Znaczy się, obok mostów Modrzejewskiego i w tej amerykańskiej budowli jest jakiś polski ślad.
Ale wracajmy z wysokiej iglicy na parking pod Polish House. Niezmiernie ucieszony, odczepiam przyczepkę, parkuję obok samochód tak żebym mógł wygodnie w nim spać i zanim zabiorę się do przygotowań na spotkanie z Alaską, postanawiam dzień lub dwa tu pobyć by bliżej poznać stolicę światowego przemysłu komputerowego. A może bardziej mnie ciągnie do poznania jej nie jako siedziby Billa Gatsa, a jako miejsce narodzin muzyki garażowej – Garage Rock? Chyba bardziej to drugie.
Zwiedzanie Seattle zaczynam oczywiście od Domu Polskiego. Potem główną ulicą w dół do nabrzeża, parę kroków po porcie by przez centrum z drapaczami chmur znowu wspiąć się na górę, z której zszedłem z przeciwnej strony. Uff – nie powiem spacerek godny podróżnika. Tylko podróżnik gapa, bo myśląc, że skończyły się tropiki i pić się nie będzie chciało, nie zabrał ze sobą wody. To błąd! Ale w Ameryce można sobie na niego pozwolić. Regułą jest, że co kilkaset metrów i we wszystkich obiektach użyteczności publicznej typu: urzędy, sklepy, a nawet kościoły, poustawiane są krany z pitną wodą. Krany są tak sprytnie urządzane, że po naciśnięciu guzika, woda wytryskuje niezbyt silnym strumieniem w górę, także można ją pić nie dotykając kranu ustami. W ten sposób pije 500 milionów ludzi nie zarażając się niczym nawzajem. Piję i ja – bardzo podziwiając ten patent, który odkryłem już wprawdzie na południu Kalifornii, ale jakoś do tej pory o nim nie wspomniałem. Może dlatego, że zwykłem nosić przy sobie swoją wodę i do tej pory nie korzystając z publicznej pijalni (nie wiem jaką ma nazwę to cudne urządzenie) jakoś mi to umknęło.
Dzisiaj już wyjeżdżam na Alaskę. Najpierw kierunek Vancouver, czyli granica USA z Kanadą. Tu niestety moja dalsza, a jeszcze dobrze nie rozpoczęta, droga się kończy. (!!!) W pierwszej chwili jestem zdruzgotany – no bo niby tyle czekania, tyle zabiegów i wszystko na nic? Po chwili trochę ochłonąwszy, analizuję sytuację jeszcze raz. Może nie jest tak źle? Może jeszcze coś się uda? Postanawiam wrócić do Seattle by tam ponownie poszukać porady i pomocy.
Ale co się stało? No dobra, od początku. Stoję sobie w kolejce na granicy do Kanady, oddaję pani wartowniczce w zielonym mundurze dokumenty: moje i auta, z którymi ona gdzieś znika. Wraca po paru minutach, każe zostawić samochód na parkingu i przyjść do biura. Ocho – myślę – będą kłopoty. Jak już zapraszają do biura to pewnie mają powód. Ale jaki? – zachodzę w głowę. Po chwili wiem. Your insurance please – zwraca się do mnie już inna kobieta, ale w takim samym mundurze. Nie mam ubezpieczenia. Chcę wykupić na granicy – odpowiadam zgodnie z prawdą. I w tym momencie wszystko zaczyna się walić. Ubezpieczenia na granicy nie sprzedadzą bo nie mają, a do Kanady nie wpuszczą, bo bez ubezpieczenia nie wolno. To wszystko razem z szukaniem możliwości wykupienia ubezpieczenia trwa bardzo długo i nie będę wszystkiego opisywał. Koniec końców znalazło się jedno rozwiązanie. Przyjechałby ktoś na granicę z ubezpieczalni wraz z kimś od przeglądu technicznego i jakby wszystko było technicznie w porządku to może po opłaceniu 1500 dolarów by mnie ubezpieczyli. No to ja bardzo Thank you za takie rozwiązanie. Odbieram papiery, robię w tył zwrot i wracam do USA, gdzie ubezpieczenie nie jest obowiązkowe, ale gdyby było to pewnie miałbym podobne problemy. Widać kraje tzw. cywilizowane czyli nienormalne, poprzez biurokrację nie radzą sobie z najłatwiejszymi sprawami. W krajach normalnych takich jak: Peru, Ekwador, Kolumbia, Panama, Kostaryka, Salvador, Honduras, Gwatemala itd. dostawałem na granicy polisę ubezpieczeniową na tyle, a tyle dni, płaciłem składkę i już. Myślę, że kraje europejskie, w tym także Polskę, w tym kontekście też trzeba by zaliczyć do krajów nienormalnych (aczkolwiek pewności nie mam). Nie sądzą, by na granicy przy wjeździe do Unii można było ubezpieczyć samochód na powiedzmy meksykańskich, peruwiańskich lub innych południowoamerykańskich rejestracjach. Raczej wątpię – może kiedyś sprawdzę.
Tak czy owak jestem z powrotem w USA i za godzinę z powrotem w Seattle i dalej myślę co zrobić dalej. Poznaję w Domu Polskim panią Teresę Indelak Davis pełniącą w Seattle funkcję polskiego honorowego konsula. Może jej uda się, znanymi sobie kanałami znaleźć rozwiązanie. Dzwoni do paru znajomych ubezpieczalni, jednak nic nie jest w stanie zaradzić. Wszyscy rozkładają ręce. Nie da się – mówią. No jak się nie da to się nie da.
Jakie są inne możliwości dostania się na Alaskę – głośno się zastanawiam. Na tyle głośno, że przechodzący obok młodzieniec przystaje i mówi – płyń statkiem! Na Alaskę można się dostać drogą lądową tłumaczy, która choć piękna nie wchodzi w grę z powyżej podanych powodów, drogą powietrzną, która choć piękna, bo można zobaczyć ośnieżone szczyty z lotu ptaka, nie wchodzi w grę ze względu na koszty (samolot plus hotel i jakiś samochód na miejscu) i drogą morską, która jest równie piękna jak obie pozostałe, bo przepływa się wzdłuż fiordów i lodowców, a to podobno niezapomniane widoki. Czyli co? Na Alaskę statkiem? Może to i dobry pomysł. Dzwonię do Johna Gołubca, który ma biuro podróży i mówię – Hi John, chciałbym popłynąć na Alaskę . Co możesz mi zaproponować? Statek masz za pięć dni – odpowiada. Cała wycieczka all incllusive z zejściem na ląd w trzech miastach Alaski i przy powrocie w Kanadzie w Victorii kosztuje 900 dolców. Masz? – pyta. Mam mieć – odpowiadam i proszę o dwie trzy godziny czasu do namysłu. Aż tak długo się nie zastanawiam. Jadąc samochodem za paliwo też zapłaciłbym około 800 dolców plus wyżywienie to wychodzi podobnie. Biorę. Dzwonię jeszcze raz. Dobra John – zdecydowałem, płynę. Wszystko załatwiamy mailem. Płacę kartą kredytową i 3 czerwca o 7 rano mam stawić się w porcie na statku Juvel. Wszystko jasne. Za 5 dni płynę na Alaskę.
5 dni w Seattle w mieście, które swoją nazwę zawdzięcza niejakiemu Noah Sealth, wodzowi Duwamiszów i Suqumiszów, bardziej znanemu jako Wódz Seattle, na pewno nie będę się nudził.
Pani konsul Teresa Indelak Davis zaprasza mnie wraz z grupką innych Polaków, pracujących czasowo w Seattle na wspólne zwiedzania miasta z punktem kulminacyjnym w międzynarodowym centrum kultury, gdzie akurat trwa światowy festiwal kultury. Polska też jest na nim reprezentowana. Po tańcach i pieśniach ludowych przechodzimy do „garaży” na trochę mocniejsze uderzenie. To jest to z czym kojarzy mi się Ameryka. Rock, Blues i czad. Jest moc.
Zdzichu, opiekun Polskiego Domu, zaprasza mnie do siebie na kolację przy piwie i opowieściach o życiu w Stanach. Następnego dnia pomagam mu przy koszeniu trawy i jak to zwykle bywa, w czasie pracy zażyłości międzyludzkie się najbardziej zacieśniają. Bardzo się zaprzyjaźniamy i już teraz planujemy po moim powrocie z Alaski wspólną wyprawę na pobliski wulkan, a w przyszłości kto wie, może uda nam się razem zrealizować projekt, który mi nie wyszedł, to znaczy wspólnie w parę osób pojechać samochodem na Alaskę. Plan jest. Co będzie dalej pokaże życie.
Przy jakiejś okazji jestem przedstawiony pani Helenie Wrożyńskiej, właścicielce i redaktorce polskiego radia „Wisła”. Niezwykle sympatyczna rozmowa owocuje umową na spotkanie w radiu i nagranie krótkiego wywiadu. To też oczywiście po moim powrocie z dalekiej północy.
Na dwa dni przeprowadzam się camperem do Creek Parku. Usłyszałem o nim od właśnie poznanej pani Heleny Wrożyńskiej, która niedaleko tu mieszka. Tak zachwalała, tak zachwalała, że w końcu namówiła i od wczoraj mieszkam przy parku. Park faktycznie piękny, ale dla mnie najfajniejsze jest to, że położone w środku parku jezioro liczy sobie 5 km obwodu (troszkę ponad 3 mile) i ma wokół ścieżkę do biegania. Dwa razy dookoła to tyle ile lubię biegać. Trochę się ostatnio zasiedziałem, kości zaczynają rdzewieć, toteż park z trasą do biegania w sam raz mi się przydaje. Trasa jest tak dobrze zrobiona, widoki są tak śliczne, biegnie mi się tak dobrze, że obiegam jezioro nie dwa, a trzy razy ustanawiając tym samym mój nowy rekord 15.500 km. jestem z siebie dumny i szczęśliwy.
Tak w skrócie wyglądają dni spędzone na oczekiwaniu na statek na Alaskę. Nie nudzę się ani przez chwilę.
A propos szczęścia. W Domu Polskim głośno o akcji charytatywnej pt. „Dla Zuzi”. Niepełnosprawny sportowiec, Janusz Radgowski, podjął się przejechania supermaratonu na wózku inwalidzkim, żeby wesprzeć dwuletnią dziewczynkę cierpiącą na chorobę mózgu. Zuzia urodziła się z wrodzoną złożoną wadą mózgu, która poważnie wpływa na jej wzrok oraz rozwój fizyczny. Szansą na normalny rozwój Zuzi jest ciągłe leczenie i terapia. Janusz zbierając pieniądze na leczenie Zuzi chce przejechać od Pacyfiku do Atlantyku, a towarzyszy mu w tym przedsięwzięciu ojciec Zuzi, który prowadzi samochód jako zaplecze techniczne dla Janusza. W tym samochodzie śpią i jedzą. No i właśnie. Taki samochód, który był niezbędny do realizacji planu Dla Zuzi, sponsorowali i kupili Polacy w Seattle, a całą akcję przeprowadziła pani konsul Teresa Indelak Davis. Brawo. Takich to wspaniałych rodaków mamy za granicą. Swoją drogą może jadąc za dwa tygodnie w kierunku Chicago spotkam Janusza na wózku. Pewnie tak. Oni wyjechali z Seattle 02 maja także półtora miesiąca przede mną, ale skoro posuwają się 30 – 40 km na dzień (więcej nie sądzę żeby można było na wózku o sile mięśni rąk, pokonać) to są szanse, że ich dogonię.
Wracam samochodem na parking pod Domem Polskim. Śpię jeszcze jedną noc i nazajutrz zamykam co da się zamknąć (drzwi, okna itp) zakręcam co da się zakręcić (gaz, woda itp) wyciągam plecak z ciepłymi rzeczami i wygodnymi butami i punkt szósta wychodzę w kierunku portu. Czuję zew Alaski.
Po drodze myślę, że dobrze się stało, że nie pojechałem samochodem. Płynę statkiem i w dodatku all inclusive, a to zupełnie nowe doświadczenie dla mnie. No i po to przecież wyjechałem w świat, żeby zbierać doświadczenia. Jakie będą – podzielę się już w następnych artykułach.