Na samej północy Kalifornii czeka mnie jeszcze jedna wspaniała niespodzianka. Przed samą granicą z Oregonem roztacza się olbrzymi Park Narodowy Redwood zwany potocznie Mystic Forest – Magiczny Las. Pewnie, że już nie mogę się doczekać by odkryć znaczenie słowa magiczny, ale póki co studiuję nieco przewodnik by poznać parę mniej magicznych suchych faktów.

W rozciągającym się w północnej Kalifornii nad wybrzeżem Pacyfiku Parku Narodowym Redwood rośnie prawie 50% naturalnego światowego potencjału najwyższych drzew na ziemi Sequoi sempervirens mierzących ponad 100 metrów wysokości. Do PN oprócz lasu sekwoi należy także kilkukilometrowe wybrzeże oceanu, uformowane w ostre klify i długie wąwozy. Park utworzono w 1968 roku, a w 1980 wpisano go na światową listę dziedzictwa UNESCO.

Po takim wstępie nawet gdybym Parku Redwood nie miał po drodze i musiałbym do niego sporo zboczyć to pewnie też bym się na to zdecydował. I pewnie nie tylko z powodu zawartego w nazwie słowa Mystic.

No właśnie – a propos magia. Szukam drogi dojazdowej do turystycznego centrum, czyli do miejsca gdzie mogę dostać mapy i informacje o możliwościach poruszania się po lesie i jakoś nie mogę trafić. Wprawdzie mógłbym kogoś zapytać, ale w tym cały ambaras, że nie ma kogo. Wokół zupełnie pusto. Dopiero łoś patrzący na szyld drogowy z taką miną jakby czytał, macha mi głową, w którym kierunku mam jechać i już wiem, że zaczyna się magia. Teraz już bez problemu znajduję wejście do parku. Dostaję parę map, parę porad i jeszcze dziś wyruszam na pierwszą wędrówkę do Big Tree, najwyższego drzewa świata (110 m). Cała trasa to niecałe 3 mile co znaczy, że na kolację powinienem być z powrotem w samochodzie. Teraz biorę tylko wodę, aparat i zanurzam się w gęstwinie olbrzymich jak mamuty drzew. W pierwszej chwili czuję się jakbym się znalazł na deskach jakiegoś nieprawdopodobnie wielkiego teatru, a zewsząd otoczyły mnie nieprawdopodobnie wielkie dramatyczne postaci rodem z Biesów Dostojewskiego. Magia miejsca, czasu i akcji zadziałała po raz drugi. Ostrożnie stawiając krok za krokiem między szumiącymi, powykręcanymi, od czasu do czasu pochylającymi się i smagającymi mnie po głowie witkami swych długich rąk postaciami, dochodzę do tej najdostojniejszej. Big Tree otoczony drewnianą barierką nie protestuje, gdy robię sobie z nim zdjęcie. Znaczy robię. Nie robię tylko robią mi. W magicznym lesie spotykam młode małżeństwo Sonię i Markusa z Niemiec, z Köln, a więc zza miedzy, którzy od dwóch miesięcy wypożyczonym carawanem wraz z dwójką bardzo małych maluchów (chyba niedawno się urodziły) przemierzają urokliwe zakątki zachodnich krańców Stanów Zjednoczonych. To właśnie oni, znaczy on Markus robi mi zdjęcie i tu nasze drogi równie szybko jak się spotkały ponownie się rozchodzą. Wychodzę z magicznego teatru, wracam do ustawionego samotnie pod ścianą wysokich drzew samochodu, robię kolację i przed ułożeniem się do snu z lubością stwierdzam, że magia parku Redwood trwa nadal. W jak zwykle oszukańczym świetle księżyca Biesy Dostojewskiego, otaczające mój w tej scenerii niezwykle mały samochód, nabierają jeszcze wyrazistszych kształtów.

Drugi dzień w Mystic Forest i druga wędrówka. Tym razem mam zamiar przejść pierwszą z zaznaczonych na tablicy informacyjnej trasę i dojść przez las aż do brzegu Pacyfiku. W sumie to nie sam Pacyfik, a bardziej leżący przy nim Fern Canyon powoduje, że decyduję się właśnie na ten 9 milowy spacer szlakiem James Irvine Trail. Tym razem oprócz wody zabieram ze sobą jeszcze jakiś tam prowiant, który jak się już wkrótce okazuje będę mógł rozwinąć dopiero nad morzem. Szyldy informacyjne ustawione wzdłuż szlaku informują, by nie wyciągać w lesie jedzenia, gdyż jego zapach może zwabić głodne niedźwiedzie, a te z pewnością nie będą się chciały dzielić tylko zeżrą wszystko. Dosłownie wszystko – razem ze mną. Nie ryzykuję. Popijam tylko wodę i wesoło pogwizdując by odstraszyć ewentualnych amatorów mojego śniadania, dochodzę do Canyonu, potem nad ocean i po krótkiej przerwie na lunch wracam z powrotem. Powykręcane, wysokie pod same chmury drzewa już nie robią na mnie takiego wrażenia jak wczoraj. Trochę się do ich wielkości i mojej maleńkości przyzwyczaiłem, co nie znaczy, że maszerując między tymi wielkoludami nie czuję się dziwnie. Czuję się dziwnie i to jeszcze jak.

Następna noc w magicznym parku Redwood i rano pędzę już dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach żegnam cudowną Kalifornię i wjeżdżam do którego ? – chyba już piątego stanu USA do Oregonu.

Oregon to dziewiąty pod względem wielkości stan z liczbą mieszkańców 3,8 miliona. Nie ma tu specjalnie wielu atrakcji, oprócz naturalnie ogromnych połaci lasów i wielu drewnianych pomników misiów, drwali itp. Zatrzymuję się tylko na jeden dzień dla rozprostowania kości w dość sympatycznej Eugene i niestrudzenie dalej gnam na północ w kierunku Alaski. Robi się coraz zimniej. W ciągu dnia rtęć nie przekracza 21 kreski na termometrze. Brrr. Przede mną najbardziej na północ wysunięte miasto USA, Seattle.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł