Niemcy w dalszym ciągu nie przestały zadziwiać ślicznymi krajobrazami, czystymi, zadbanymi wioskami i miasteczkami, wspaniałymi spacerowymi alejkami i rowerowymi ścieżkami, oraz oczywiście nadzwyczaj gościnnymi i życzliwymi ludźmi. Takżew dalszym ciągu przydrożne drzewa i krzewy pozwalały obżerać się dowoli dojrzałymi jeżynami, porzeczkami, coraz bardziej soczystymi śliwkami, a i czasem upojnie słodkimi malinami, z czego skrzętnie korzystaliśmy, tracąc czasem mnóstwo czasu, co ostatecznie odbijało się na krótszych dniowych odcinkach. Ale to przecież nieważne. W końcu nie liczy i nie liczyła się ilość przebytych kilometrów, tylko ich jakość, a te słodsze i soczystsze są i były zawsze zdecydowanie lepsze. Niestety w dalszym ciągu Niemcy również nie rozpieszczają nas pogodą, ani łatwością wynajdywania miejsc pod namiot. Tak jak w poprzednim etapie, było to zdecydowanie naszym największym utrapieniem. Jednak nie wszystko było takie same. Druga część drogi przez Niemcy (zarazem VIII etap mojej „Drogi na Ratunek”), była znacząco dłuższa, znacznie bardziej górzysta, przez co trudniejsza, przechodziła przez kilka dużych miast i sporo historycznych miejsc, oraz, co najważniejsze, okraszona była suto niezaplanowanymi imponderabiliami nadającymi jej dodatkowego, bardziej przygodowego smaku.

Wychodząc z Norymbergii do Offenburga zakładaliśmy na podstawie Googlemap, że obierając najkrótszą drogę, czeka nas 300, a może ciut mniej kilometrów. W efekcie końcowym, idąc (często drogą Jakuba, o czym symbolizowały często muszelki na drzewach lub słupach) przez Stein (cudowne, kolorowe, jak kredki miasteczko nad rzeką Rednitz z zamkiem i siedzibą firmy Faber-Catel), Ansbach (miasta sięgającego pamięcią VIII wieku, z którego w późniejszym czasie wyrosła linia, tak dobrze znanej z naszej historii, dynastii Hohenzollernów), Rot am See (z fantastycznym po drodze widokiem na wiszący nad urwiskami zamek Langenburg), Döttingen (z drewnianym mostem, po którym przechodzili bodaj pierwsi pielgrzymi do grobu Jakuba w Santiago de Compostella), Kupferzell, Öhringen, Heilbronn (rodzinne miasto właściciela sieci sklepów Lidl i Kaufmarkt), Maulbronn (gród przy limes z czasów rzymskich ze znakomitym średniowiecznym klasztorem z początku XII wieku), Marxzell (siedziba firmy Wandamigo – o tym jeszcze wspomnę), leżące wzdłuż Renu Ettlingen i Rastatt (ze znakomicie utrzymanymi zabudowaniami pałacowymi) i na końcu bajeczne położony między zielonymi wzgórzami i winnicami Waldum (w którym, w końcu wziąwszy pokój w hotelu mogłem się wysuszyć i wyprostować nogi) do dworca kolejowego w Offenburgu, trzeba było przedreptać ich całe 330. Wydłużyło to tym samym moją Drogę na Ratunek dla dzieci z chorobą nowotworową z Przylądka Nadziei we Wrocławiu do imponującego już dystansu 1760 kilometrów, a to- mam taką ogromną nadzieję, jeszcze bardziej zachęci czytelników i znajomych czytelników, oraz znajomych znajomych czytelników i wszystkich ludzi dobrego serca do dalszego wspierania mojego wyzwania: pieszo do Gibraltaru i zbiórka 50.000 PLN na zakóp 50 zestawów browiaków dla walczących z nowotworem dzieciaków i hojne dorzucenie się do puszki www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek. Mamy uzbierane już prawie 13.000 złotych, co oznacza, że kilkoro dzieci już z naszej pomocy skorzystało i za to, wszystkim darczyńcom bardzo, bardzo dziękuję i maszeruję dalej.

Wróćmy, zatem do drogi i do tego, co się w trakcie niej działo. O ludziach, pogodzie i poszukiwaniach miejsca pod namiot pisałem w poprzednim artykule, a jak wspomniałem w tej kwestii niewiele się zmieniło. O miastach i ciekawych miejscach było przed chwilą w nawiasach. O długości odcinka i jego trudnościach, też. Zmieniające się krajobrazy Bawarii i Badenii-Wirtembergii, frankońskie i szwabskie wioski, drogi przez pola, lasy wzgórza i doliny zobaczyć będzie można na kilkunastu dołączonych do tekstu zdjęciach. Zostały, zatem do opowiedzenia jeno te rzeczy, które niektórzy zwą imponderabiliami, a które, chociaż nieuchwytne, niewymierne, w znaczący sposób wpłynęły, na to, co z owego etapu na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Ledwo minęliśmy granicę między Bawarią i Badenią Wirtembergią, a było to w szczerym polu pośród łanów nadającego się już do zbiorów zboża, gdzieś krótko przed wsią Kühnhard, wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Właśnie zapytałem Sylwka, jak myśli: czy po tej stronie granicy też będą tacy wspaniali, gościnni, życzliwi ludzie jak po tamtej? I zanim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zatrzymał się koło nas samochód, kierowca wychylił się przez okno, spytał, dokąd zmierzamy, czy czegoś potrzebujemy i zaprosił do siebie na ciasto i kawę. Czyż nie cudowne? Tym bardziej, że to akurat nasza pora na przerwę i kawę, więc było jak znalazł. W sympatycznym towarzystwie nie tylko kierowcy i jego rodziny, ale i kilku sąsiadów, oraz pana Stanisława, który ponad 40 lat temu wędrując z Polski za chlebem doszedł aż tutaj i tutaj osiadł i zamieszkał spędziliśmy kilka uroczych chwil, wyprostowali nogi i nieco odetchnęli. No cóż – mimo, że kawa wyborna, ciasto własnej roboty (co w Niemczech rzadko się zdarza) jeszcze lepsze, a atmosfera sprzyjająca dłuższemu zasiedzeniu, nam trzeba było dalej w drogę. Ruszyliśmy pokrzepieni nie tylko wiejskimi smakołykami, ale, a może przede wszystkim, wiedzą, że ludzie w następnym odwiedzanym przez nas, niemieckim kraju związkowym tacy sami gościnni jak w poprzednim, co na pewno dobrze wróży dalszej podróży. (O! nawet się zrymowało 😉 )

Wróżyło, wróżyło, ale nie wywróżyło. Od następnego dnia padało, nie tylko w nocy, ale też w dzień. Woda spływała z nas od samego rana ciurkiem, a droga z Rott am See, gdzie nocowaliśmy, zmieniła się z asfaltowej w kamienistą, pełną korzeni ścieżkę, prowadzącą miejscami przez wysokie góry, gęste lasy i podmokłe pola. Nie trudno sobie wyobrazić, że nie było mi ani do śmiechu, ani do marszu. Jakby jeszcze tego było mało, to na dodatek rozwaliło mi się łożysko w kole od wózka, co sprawiło, że żeby w ogóle dojść z nim gdziekolwiek i szukać pomocy musiałem mocno zwolnić. To z kolei doprowadziło do tego, że na kilkadziesiąt kilometrów przed planowanym rozstaniem, rozstajemy się z Sylwkiem już teraz. On idzie szybciej, ja zwalniam i będę szukał jakiegoś warsztatu. Póki co stanąłem i rozbiłem się na łące przy rzece w dosyć ładnej dolinie.Chwała Bogu dzień się skończył lekkim rozpogodzeniem, a następny sprawił, że ponownie, jak zwykle w takich przypadkach, doszedłem do wniosku, że nie ma tego złego i tak dalej… Jako, że było mi spieszno jak najszybciej rano dotrzeć do pobliskiej wioski i szukać możliwości naprawy wózka, przeto wstałem jeszcze przed wschodem słońca, pozbierałem majdan i ruszyłem. Widok, jaki mnie ogarnął z pierwszymi wynurzającymi się zza gór promieniami słońca, zaraz po wejściu na najbliższe wzniesienie prowadzące do Kupferzell, był tak oszałamiający, że w mig zapominam, o wczorajszym deszczu, podmokłych drogach i totalnym zmęczeniu i niczego n ie żałowałem. Podnoszące się znad doliny mgły i chmury, w których spałem jak w puchowej pościeli, odkrywając cudowne wzgórza i skrzące się w porannym słońcu, wijące się między nimi potoki, zwiastują, że od teraz będzie już tylko lepiej. Tylko o łożysku w kółku nie mogłem zapomnieć. Ba nawet nie mogłem go naprawić, bo nikt spotkany po drodze nie był w stanie mi pomóc. Nikt nie miał takiego łożyska o kółku nie wspominając. Może w Heilbronn, następnym dużym mieście? Może tam uda mi się w sklepie sportowym, albo rowerowym kupić jedno, albo drugie – myślałem kierując się w jego stronę i widząc, że następne ponad 40 km marszu z rozpadającym się wózkiem, nie będzie łatwe. Nie było.

Nie było też jednak tylko trudno, ciężko i męcząco. Co to, to, nie. Sama droga w sobie już była ciekawa i miejscami malownicza, a i czasem zdarzało się, że było bardzo przyjemne, a nawet humorystycznie. Śmiać mi się chciało, gdy uciekając przed deszczem rozbiłem namiot na łące pod autostradowym mostem i obudziwszy się następnego dnia uświadomiłem sobie, że była to moja pierwsza w życiu faktycznie pod mostem spędzona noc. Nie powiem – wcale nie było tak źle. Może trochę mało przytulnie, na pewno mało romantycznie i dosyć wietrznie, ale za to dosyć zabawnie, gdy przejeżdżających w nocy samochodów nie słyszy się z boku, z tyłu czy z przodu, tylko z góry. Równie wesoło zrobiło mi się na duszy, gdy wchodząc do niewielkiegomiasteczka Neustein przeczytałem tablicę z wymienionym miastem partnerskim: Reńska wieś – Polen. Przecież dopiero tam byłem, -przypomniałem sobie. Nawet nad pobliskim jeziorem Dębowa, nocowałem. Przeszukałem zdjęcia i faktycznie, Reńska wieś ma, jako miasto partnerskie wpisany Neustein, a ja kiedy w połowie czerwca pstrykałem to zdjęcie nawet przez sekundę nie pomyślałem, że za niecałe dwa miesiące tam zajdę. Aż się uśmiechnąłem. W Heilbronn nic nie załatwiłem. Znaczy się nie do końca nic. Udało mi się zrobić pranie, trochę ogarnąć rozbełtane kilkudniową podróżą rzeczy, zgromadzić prowiant na następnych kilka dnie i nieco odsapnąć w wynajętym hotelowym pokoju. Ale to najważniejsze się nie zmieniło. Kółko od wózka dalej się chwieje, jak gość wychodzący nocą z monopolowego i nijak mi z nim dalej iść. Miałem tylko dwa wyjścia. Zostawić wózek i iść dalej z plecakiem na plecach (naturalnie musiałbym wtedy pozbyć się kilku niepotrzebnych kilogramów (w tym komputera i dalsze relacje z podróży byłyby niemożliwe) albo skontaktować się z firmą, od której kupiłem wózek i poprosić o dosłanie kółka na jakiś wskazany w Heilbronn adres. Poszukałem w Internecie adresu, numeru telefonu i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że Marxzell, siedziba firmy Wandamigo znajduje się prawie dokładnie na mojej drodze do Offenburga, a idąc na skróty przez Maulbronn wcale nie byłoby tak daleko. Skoro kółko wytrzymało do tej pory, to może wytrzyma i dalej? Pomyślałem i patrząc trochę sceptycznym okiem na stojący w kącie wózek, ciężki plecak i 70 kilometrową odległość na mapie, zdecydowałem. Poszedłem do Marxzell. Udało się. Wprawdzie wybór drogi na skróty przez Maulbronn nie okazał się najtrafniejszy, bo prowadzącą przez wysokie góry, drogę, bardzo odczułem w nogach i płucach, ale coś za coś. Przy okazji zwiedziłem dostojny, bardzo dobrze utrzymany średniowieczny klasztor w Maulbronn i przespałem się w jednym z najdziwniejszych miejsc, w jakich przyszło mi kiedykolwiek spać, bo w palisadowym umocnienie rzymsko-germańskiej granicy, czyli znanego nam z historii limes.

Uśmiech czekającego już na mnie szefa firmy Wandamigo (Wand od niemieckiego wandern, czyli podróżować i amigo hiszpańskiego przyjaciela znaczy tyle, co przyjaciel podróży) i dwóch przygotowanych kółek sprawia, że po raz drugi w trakcie tej części wędrówki w mig zapominam o zmęczeniu i trudach ostatniego odcinka. Kolacja na tarasie, zimne i ciepłe napoje, serdeczna rozmowa z Markusem (przeszliśmy dosyć szybko na ty), a przede wszystkim nowe kółka plus w bonusie jedno zapasowe i możliwość noclegu pod dachem sprawiają, że następnego dnia wstaję rześki i wypoczęty i już bez duszy na ramieniu bez piszczenia rozklekotanego łożyska, na nowych oponach bez trudy ruszam do nieodległego już Offenburga. Na odchodne dostałem od Markusa radę. Nie idź najkrótszą drogą przez Baden-Baden tylko cofnij się do Ettingen – powiedział. Stamtąd wzdłuż Renu tylko po płaskim dojdziesz bez trud do celu. Tak zrobiłem.

Wprawdzie było płasko, łatwo i przeraźliwie nudno i czasami, zerkając w lewo na przystrojone winnicami wzgórza, trochę mi było żal rozprześcierających się zeń widoków. Jednak skurcze w mięśniach na wspomnienie górzystych ścieżek i raz za razem przetaczające się nad głową ciężkie burzowe chmury, skutecznie przeganiają myśl o zmianie kierunku. Goniąc się z chmurami i ulewami (raz przed nimi uciekając raz chowając się gdzie popadnie np. w przycmentarnej kaplicy), a czasem, choć krótko, rozkoszując się wyłaniającym się zza nich słońcem, po 14 dniach marszu i 330 km dotarłem do Offenburga. Offenburga, który niczym nie zaskoczył, ani nie zafascynował, dlatego długo w nim nie zagościłem. Dalej już tylko Francja i z pewnością zupełnie inne przygody, zupełnie inny kraj i inna kultura i z pewnością znowu się w mojej drodze na ratunek wszystko zmieni. Wszystko oprócz jej celu, e-mailowego adresu zbiórki na ten cel www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek i Was, którzy mi dzielnie towarzyszcie i mnie i moje wyzwanie wspieracie. Dziękuję po stokroć

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł