Kończy się czwarty dzień w Chinach. Według planu czas ruszać dalej. Wieczorem z północnego dworca, do którego swobodnie dostaję się metrem wyjadę za chwilę, do odległego o około 1000 km, Xian. Dlaczego do Xian, a nie do, jak jest na mojej kartce Yanging, albo Yungang (różnie się pisze) wyjaśnię w następnym artykule. Bilet mam już zawczasu wykupiony przez Internet (okazuje się, że Internet działa w Chinach bez zarzutu, a załadowanie niektórych, niegooglowskich aplikacji przed przyjazdem, było strzałem w dziesiątkę), więc o miejsce nie muszę się martwić. W trakcie rezerwacji staje się dla mnie jasne, dlaczego podróżując przez olbrzymi kraj środka w większości będę korzystał z droższych połączeń szybkimi pociągami, które można zarezerwować online, a nie jak zwykłem, z tanich, lokalnych, których nie ma w Internecie. Ci, którzy śledzą moje dotychczasowe zmagania z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce wiedzą, że uwielbiam podróżować tanimi środkami transportu publicznego, w których mogę uważnie przyjrzeć się lokalnej społeczności i światu wolniej uciekającemu za oknem, ale w przypadku Chin szybkość (z powodu krótkiej wizy) i łatwość rezerwacji (z powodu języka) stają się zaletą, a nie wadą. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie zawsze i nie wszędzie dotrę szybkim pociągiem, ale o to będę się martwił, jak przyjdzie na to czas. Teraz z rezerwacją w ręku, ale z lękiem na plecach wchodzę na dworzec w Pekinie. Bilet to jedno, ale czy znajdę odpowiedni peron?  Czy znajdę mój pociąg? Tego nie jestem pewien. Na wszelki wypadek wyszedłem z trzygodzinnym zapasem, a teraz nie jestem już pewien czy to wystarczy. Przy wejściu na dworzec kontrola bagażu. To już trzecia. Pierwsza była przy wejściu do metra, druga przy wyjściu z metra, a teraz trzecia. Zważywszy na to, że noszę dwa plecaki, duży z wszystkim i mniejszy z rzeczami wartościowymi typu komputer, dokumenty etc. i na to, że kontrolerzy to przeważnie młodzi ludzie w obdartych uniformach z czerwoną opaską na ramieniu, złotą gwiazdą na czapce i słomą wystającą z butów, którzy uwierzyli w swą władzę i odpowiednio do swojej wiary i stroju się zachowują, jest to dla mnie zawsze bardzo męczące i ogromnie irytujące. Nie wspomnę, że również bardzo czasochłonne, dlatego między innymi 3 godziny wcześniej wyszedłem z hostelu. Takich kontroli w Chinach jest wszędzie pełno. Są one nie tylko przy wejściach do publicznych obiektów, ale i przy wyjściach, a i ot tak, znienacka na ulicy czy w pociągu, czego kilkukrotnie będę naocznym świadkiem. Do ciągłych kontroli, tak samo jak do wrzaskliwego charakteru rozmów, charkania, spluwania i braku poszanowania dla drugiego człowieka nie będę się mógł, chyba przez cały pobyt w Chinach, przyzwyczaić. Tragedia. Kontrola za mną, więc z dygresji, która poprowadziła mnie przez chwilę na nieco inny tor, wracam z powrotem do dworcowej hali i zastanawiam się gdzie iść dalej. Mam jeszcze dwie sprawy do załatwienia. Pierwsza – zarezerwowany w Internecie bilet muszę w okienku wymienić na „normalny” papierowy, czyli muszę znaleźć okienko i druga znaleźć odpowiedni peron i tor, z którego będę odjeżdżał. Do odjazdu mam jeszcze tylko godzinę.Czas szybko ucieka. Okienko biletowe na szczęście znajduję szybko. Poznać je po długiej kolejce. Na drugie i trzecie szczęście, kolejka posuwa się żwawo, a pani po drugiej stronie szyby rozmawia nieco po angielski, więc nie mam problemu, pokazując jej numer rezerwacji, wyjaśnić, o co mi chodzi. Bilet mam już w ręku. Do odjazdu pozostaje pół godziny. Szczęście numer cztery – na tablicy informacyjnej poza chińskimi znaczkami, dla mnie nieważnymi, najważniejsze informacje: numer pociągu, godzina odjazdu i numer peronu napisane są cyframi arabskimi, więc każdy odczyta. Ja też. Dwadzieścia minut przed odjazdem jestem w poczekalni przed odpowiednim peronem. Tylko peron zamknięty!? Otwierają 10 minut przed wjazdem pociągu i przy wejściu ponownie kontrola! Szczęście numer 5 – tym razem jest to kontrola tylko dokumentów i biletu.

10 godzin po wyjeździe z Pekinu, które przespałem dosyć wygodnie na czystym rozkładanym łóżku, wysiadam na dworcu w Xian. Cóż z tego, że podróż wygodna, jak wysiadka już niekoniecznie. Jedna kontrola, druga kontrola, przeciskanie się z plecakiem najpierw przez wychodzący z dworca tłum, potem przez nagabujących taksówkarzy, to rytuał, który trzeba będzie chyba przechodzić za każdym razem, na każdym dworcu, więc próbuję przestać zwracać na to uwagę i poddaję się jak jagnię idące na rzeź, tubylczym zwyczajom. Byle, jak najszybciej, jak najdalej od wyjścia. Tu można usiąść, zaczerpnąć oddechu, rozejrzeć się dookoła, sprawdzić na mapie drogę do hostelu, a nawet pstryknąć zdjęcie, bo dworzec, w Xian jest bardzo atrakcyjny i coś zjeść, bo gdzie, jak gdzie, ale przy dworcach zawsze jest najwięcej barów, knajp i restauracji, a jedzenie w Chinach bardzo poprawia humor.

Ze znalezieniem hostelu tym razem mam spore trudności. Lokalizacja na internetowej mapie jest bardzo niepoprawna. W punkcie, w którym powinien znajdować się hostel jest zupełnie, co innego i w tym momencie mam spory problem. Muszę wrócić do czasów, gdy nie było Internetu i danego miejsca szukało się za pomocą mapy i pytań przechodniów. Tak, tak pytań. Ale w Chinach ??? Na ulicy nie rozumie mnie kompletnie nikt, a nawet jak pokazuję hostel i jego nazwę, to tylko z mimiki mogę odczytać, że „szukaj chłopie wiatru w polu”. Przypatruję się przechodniom, celuję w młodsze i bardziej na zachodni styl ubrane roczniki, łudząc się, że wiek i ubranie zdradzą nikłą znajomość angielskiego. To dobry trop. Kilkakrotnie trafiam, kilkakrotnie wymieniamy kilka zdań w języku Shakspearea i kilkakrotnie nic mi to nie pomaga. Nikt mojego hostelu nie zna. Poluję dalej. Nic lepszego do głowy mi nie przechodzi. W końcu jest nadzieja. Młoda dziewczyna zamyśla się wyciąga swój smartfon, czegoś szuka, a ja cieszę się jak wędkarz, którego spławik gwałtownie zanurza się w wodzie i pełen nadziei i niepokoju równocześnie, czekam i nie ruszam się, by nie spłoszyć zdobyczy. Jest. W ślepej uliczce, za następnym skrzyżowaniem, przy której według mojej mapy nie powinno, być nic, jest to, czego szukam. Dwa posągi imitujące wojowników Terakotowej Armii, które znam ze zdjęcia hostelu w portalu „Bookingcom”, z daleka obwieszczają mi, że w końcu jestem u celu. Uff – to chyba był chrzzest bojowy w Chinach. Skoro przy drzwiach, jak na straży, stoją kamienni cesarscy wojownicy o zaciętych rysach twarzy, to nie jest już dla nikogo tajemnicą dlaczego przyjechałem do Xian. Tak jest – kilkanaście kilometrów od miasta znajduję się jedno z najsławniejszych na świecie wykopalisk archeologicznych z kilkoma tysiącami żołnierzy Terakotowej Armii sprzed 2000 lat, które planuję jutro odwiedzić. Jutro? Dlaczego jutro? Zastanawiam się spoglądając na zegarek. Godzina jeszcze zupełnie młoda, ja niezbyt zmęczony, przystanek skąd odjeżdżają autobusy do muzeum Qin Shihuangdi niedaleko stąd (już go zarejestrowałem, rozglądając się przy dworcu), nic tylko zostawić plecak i jechać na spotkanie ze słynną armią jeszcze dzisiaj. Jutro mógłbym w takim układzie jechać dalej, a zaoszczędzony w ten sposób dzień wykorzystać, być może, gdzie indziej.

Długo się nie zastanawiam. Zostawiam plecak, płacę za pokój tylko za jedną dobę i po chwili siedzę już w autobusie, a po następnych kilku chwilach wysiadam na ogromnym parkingu kilkaset metrów przed wejściem do jednej z największych atrakcji turystycznych świata. Tak mi się przynajmniej wydaje do momentu, aż kupiwszy za 150 juanów bilet wchodzę do środka. To, że wchodzę do środka, już jest dla mnie potężnym zaskoczeniem, a zarazem największym rozczarowaniem. Jedno z najsławniejszych stanowisk archeologicznych, zapoczątkowanych zupełnie przypadkowym (jak to przeważnie ze znaleziskami archeologicznymi bywa) odkryciem, w roku 1974, szczątków kilku figur, przez rolników przekopujących pole w poszukiwaniu źródeł wody, kojarzyło mi się z ogromnym rozgrzebanym w ziemi placem, do którego będzie można wejść i przyjrzeć się leżącym w nim skarbom z bliska. Spodziewałem się, że wykopaliska będą pod dachem, bo jakże by inaczej, ale nie spodziewałem się, że będą to budynki z ogromnymi piwnicami i chodnikami za barierką, dosyć daleko od wygrzebanych w ziemi korytarzy i stojących w nich żołnierzy. Odległość jest tak wielka, że trudno ocenić, czy stojące w dole figury są faktycznie naturalnych rozmiarów. Moje rozczarowanie to oczywiście tylko i wyłącznie wina mojej wyobraźni. Nie mogę się gniewać, że coś wygląda inaczej niż przypuszczałem. Znacznie bardziej gniewa mnie natomiast przeogromna, kłębiąca się wzdłuż barierek masa ludzi. Szczyt ścisku i hałasu (Chińczycy są głośni nawet w muzeum) panuje naturalnie w miejscach, gdzie z odległości kilkunastu metrów, cesarskim wojownikom można spojrzeć prosto w twarz. Każdy na własne oczy chce się przekonać czy faktycznie nie ma wśród figur przynajmniej dwóch identycznych i przy okazji zrobić jedno, dwa albo kilka zdjęć. Ja też. Przeciskam się, dochodzę do barierki, łapię wdech, pstrykam kilka zdjęć i odchodzę. Im dalej od tego miejsca tym luźniej i swobodniej, a spojrzenie na armię nieco z boku jest równie ciekawym widowiskiem. Faktycznie Terakotowa Armia stojąca na warcie i pilnująca od ponad dwóch tysięcy lat, spokoju dusz pierwszych chińskich cesarzy, to wyjątkowy widok. Już samo to, że stoi tu tysiące wojowników naturalnej wielkości w szyku bojowym, w tym część na koniach lub trzymając konie za uzdy, robi kolosalne wrażenie, ale jeszcze bardziej fascynujący jest fakt, że każdy pojedynczy żołnierz wykonany jest indywidualnie, a przypominam, że są ich tysiące. Każdy ma zupełnie inną twarz i chciałoby się powiedzieć, że przez to nawet inną osobowość. Taka ogromna armia indywidualności.Tylko, dlaczego tylu z nich ma obcięte głowy? Ta zagadka nie daje uczonym spokoju od lat, chociaż jest już kilka wyjaśniających ją hipotez i kto chce ten na pewno je znajdzie.

Po obejście wszystkich pomieszczeń (są trzy główne hale), dokładnym przyjrzeniu się pracom w nowo odkrytych częściach wykopalisk, zwiedzeniu sali wystaw z eksponatami wyciągniętymi z ziemi i wyłożonymi dla zobaczenia z bliska, pod lub za szkłem i krótkim spacerze po otaczającym wykopaliska parku, mam spory problem z oceną tego miejsca. Gdybym miał komuś doradzać – jechać tu czy nie jechać, to nie wiem, co bym powiedział. Abstrahując oczywiście od tego, że w ogóle nie lubię niczego polecać lub odradzać. Myślę, że z Terakotową Armią w Xian, jest trochę, jak rzeczą w małej, podróżnej walizce, która chociaż się mieści, to do końca nie jesteśmy pewni czy chcemy ją zabrać. Są takie rzeczy, które jak je mamy, to ich nigdy nie używamy i wydaje się bez sensu, że je tachamy. Z kolei jak ich nie mamy to wydają się bardzo potrzebna i żal nam, że ich nie spakowaliśmy. Tak jest chyba też z tą armią. Jak już tu jestem to wydaje mi się, że niekoniecznie trzeba było poświęcać drogę, pieniądze i czas i że to miejsc jest zdecydowanie przereklamowane, ale gdybym tu nie przyjechał to pewnie byłoby mi żal. Czasem po prostu chyba warto coś zrobić, gdzieś być, tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy było warto.

Droga powrotna do parkingu jeszcze długo nie pozwala zapomnieć o wrażeniach sprzed kilku chwil. Sklepy pamiątkarskie wypełnione po brzegi figurkami terakotowych armistów, fotoatelier z możliwością pstryknięcia foty na cesarskim tronie w otoczeniu oddanych wojów, pomniki wielkości domów i małe balkonowe posążki ustawione wzdłuż drogi, nie mówiąc o gadżetach, zabawkach, nawet piernikach, ciastkach i cukierkach w kształcie żołnierzy sprzed 2000 lat, ciągną się za każdym od bram muzeum, praktycznie po sam przystanek autobusowy. Dopiero ślicznie oświetlone (zrobiło się już późno) centrum Xian, tak bardzo różne od tego, które zastałem rano, na powrót ściąga mnie do rzeczywistości XXI wieku i każe szybko wracać do hostelu i przygotować się na jutrzejszy wyjazd. Muszę poszukać w Internecie połączenia, ewentualnie kupić bilet, a nade wszystko zrobić miejsce w głowie na nowe wrażenia, które czekają na mnie już jutro w nieodległym Longmen.

Coś mi się zdaje, że muszę zwolnić, zrobić krótką pauzę i zresetować umysł, by od prędkości przeżyć i nadmiaru wrażeń nie zwariować lub wszystkiego od razu nie zapomnieć. Zaoszczędzony dzisiaj dzień będzie jak znalazł.    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł