W Krabi zasiedziałem się długo. Na tyle długo, że muszę, żeby nie zapuścić korzeni, szybko ruszyć dalej. Z południowego zachodu Tajlandii wyjeżdżam w kierunku środkowego wschodu, dokładnie do Khiri Khan. Nie wiem dlaczego akurat tam. Może śmieszna nazwa kojarząca się z łaskotkami, czyli kili kili przyciągnęła na mapie mój wzrok? Nie wiem. W każdym razie, jak sobie o niej trochę poczytałem i dowiedziałem się, że w okolicy są fajne parki z trekingowymi ścieżkami prowadzącymi do ukrytych w lasach jaskiń, to już byłem pewien, że chcę właśnie tam.

Tym razem odległości 500 km nie będę pokonywał jak ostatnio na jeden raz. Nigdzie mi się nie spieszy i nic nie stoi na przeszkodzie bym po drodze zatrzymał się tu i ówdzie i zobaczył jeszcze to i tamto. Najpierw jadę do Surat Thani (lub Suratthani – obie pisownie używane równorzędnie). Acha! Akurat jadę! Dobrze powiedziane. Najpierw idę i to idę bardzo długo i bardzo daleko. Nie udaje mi się tym razem załapać na lokalny transport, a że coś takiego jak rozkład jazdy nie istnieje więc całą odległość, dzielącą mnie od dworca, około 10 km z plecakiem na plecach w piekielnym upale i ogromnej wilgotności powietrza, pokonuję pieszo. Na dworcu, nie mam innej możliwości, muszę przebrać ciuchy, bo wyglądam jakbym wyszedł z basenu ze śmierdzącą wodą. Jechać w takim stanie autobusem chyba nawet podróżnikowi w egzotycznym kraju nie wypada. Autobus mam za pół godziny. Spoko – zdążę się przebrać.

W Suratthani wysiadam – hura nie na dworcu za miastem, a w samym centrum, co nie znaczy, że do hostelu nie trzeba trochę podreptać. Ale trochę to akurat jest fajnie, tym bardziej, że zatrzymuję się tu tylko na jedną noc więc przy okazji rozglądam się wkoło i zwiedzam miasto. Najbardziej oczywiście zwiedzam przydrożne garkuchnie, bo unoszące się w powietrzu zapachy okropnie pobudzają i tak już bardzo niespokojny żołądek. Gdzieś gdzie wydaje mi się, że będzie najsmaczniej, bo oprócz zamówionego dania można samemu obsłużyć się sporą ilością wszelakich dodatków: przypraw i warzyw, siadam na malutkim plastykowym krzesełku przy malutkim plastykowym stoliku i czując się trochę jak w przedszkolu i trochę jak jeden z siedmiu krasnoludków, bo w koło tak trochę bajkowo, zajadam jedną z najwspanialszych zup, jakie do tej pory próbowałem. Z pełnym brzuchem i chyba przez to też cięższym plecakiem, muszę przejść ostatnie 100 metrów do Hostelu. Tak – hostel specjalnie napisałem przez wielkie H, bo on naprawdę taki jest. To Hostel Capsel, czyli coraz częściej spotykane tak zwane kapsuły. To takie budynki, w których nie ma pokoi ani zbiorowych sal, tylko wnęki wzdłuż korytarza, a w nich materac, nocna lampka, pólka i trochę miejsca na mały plecak z rzeczami osobistymi (duży musi zostać na korytarzu) i to wszystko. Można się wyspać i wykąpać za bardzo przyzwoitą cenę, ale i tak raczej nie będę już z tego typu noclegowni korzystał. No chyba, że jakieś trzęsienie ziemi jak to wczorajsze w Meksyku po wygranej w MŚ z Niemcami 1:0 lub inna nieprzewidziana sytuacja mnie do tego zmusi.

Do dworca autobusowego znowu idę pieszo i znowu daleko, około 6 km i znowu z ciężkim plecakiem (nie chce być lżejszy, a wyrzucić nie za bardzo jest co) i znowu w strugach upalnych słonecznych promieni. Na odległość, ciężar i słońce nie mam wpływu. Jedyne co mogę regulować to czas, którego przeważnie mi nie brakuje. By tym razem do kropel potu wyciskanych słońcem nie dodawać tych wyciskanych zmęczeniem idę sobie pomalutku robiąc częste przerwy: a to na śniadanie, a to na kawę, to znowu zajrzę do jednej z licznych buddyjskich świątyń, to gdzieś posiedzę w cieniu w jakimś parku i tak miast po półtorej godzinie melduję się na dworcu autobusowym po godzinach trzech, ale z równomiernym oddechem. Dopiero informacja, że do Chumpohn, mojego następnego celu, autobus mimo oznaczonego stanowiska i szyldu odjeżdża z zupełnie innego miejsca (podobno jest zmiana dworca), dosyć daleko stąd i nie wiadomo o której godzinie, powoduje, że zaczynam oddychać znowu szybciej, a na i tak już mokrej głowie pojawiają się nowe krople potu. No nic – siądę chwilkę, odpocznę, podumam i zobaczymy co dalej. Dlaczego w tej chwili, już teraz, nie myślę o innym środku lokomocji, pozostaje dla mnie nieodgadniętą tajemnicą. Może dlatego, że właśnie w tej chwili podjeżdża żółty autobus i przestaję się zastanawiać? Autobus w dodatku nie byle jaki, bo polski Solaris z tablicą na przedniej szybie Suratthani – Chumphon. Cuda widocznie i tutaj się zdarzają. Kierowca prowadzi mnie do kasy gdzie za 330 batów, bardzo drogo, kupuję bilet, po czym wsadzam plecak do bagażnika, sam lokuję się w przyjemnie klimatyzowanym wnętrzu, na wygodnym szerokim fotelu przy oknie i po 15 minutach już jadę dalej. Dlaczego pani w informacji nie wiedziała o tym autobusie pozostaje drugą nieodgadniętą zagadką tego dnia.  Ale to akurat już teraz przestaje być ważne. Ważne, że jadę dalej.

W Chumphon sytuacja z połączeniami dworzec – hostel, hostel – dworzec nie tylko nie ulega zmianie, ale nowe okoliczności jeszcze bardziej ją komplikują. Tym razem nie dość, że dworzec usytuowany jest aż 16 km za miastem więc o pieszej wędrówce mowy nie ma, to jeszcze ogromny, monsunowy deszcz, który spadł na miasto dosłownie przed paroma chwilami i zamienił drogi w urwiste rzeki, a co niższe tereny w ogromne jeziora, unieruchomił cały lokalny transport. W ostatniej chwili, przy pomocy kierujących ruchem policjantów, udało się naszemu autobusowi podobnemu w tym momencie bardziej do amfibii, dojechać do dworca, na którym zostaję uwięziony jak na wyspie. Wprawdzie jeden z właścicieli skutera oferuje mi w ramach tak zwanego mototaxi, podwiezienie do centrum za 100 Batów, ale ja widząc oczami wyobraźni, jak przebijamy się na jednośladzie z jednym plecakiem na plecach i drugim w ręku, przez wzburzone wody miejskiej rzeki i jak lądujemy z całym moim dobytkiem w jej nurtach, grzecznie aczkolwiek zdecydowanie odmawiam. Usadowiwszy się na ławce postanawiam czekać. Dopiero po dwóch godzinach woda na tyle opada, że na dworzec dociera pierwszy autobus komunikacji miejskiej i za 5 batów jadę do centrum. Prawie do centrum. Z przystanku, na którym muszę wysiąść do hostelu zostają jeszcze 4 km. Dam radę. Miasto jest położone wyżej niż dworzec więc wody jest tu znacznie mniej. Nie mocząc butów, zarzuciwszy bagaż na plecy spokojnie, powoli mogę sobie iść tak, jak najbardziej lubię, czyli przed siebie. Nie wychodzi mi to jednak bardzo. Po paru metrach zatrzymuje mnie jadący na skuterze rodowity Taj, którego nie rozumiem, ale domyślam się, że chce mi pomóc i mnie podrzucić. Mówiłem już, że Tajowie do bardzo mili ludzie? Nie ? No to teraz mówię. Tajowie to bardzo mili ludzie, a ja nie muszę drałować pieszo tylko siedzę sobie z tyłu na motorku. Schodzę ze skutera w samym centrum Chumphon, 200 metrów od mojego hostelu, dokładnie na przeciwko… nie wierzę! Na przeciwko stacji kolejowej. Matko Bosko Częstochowsko! Dlaczego ja wcześniej nie wpadłem na to, że po Tajlandii, nie tylko jeżdżą autobusy, ale i pociągi i że te z reguły mają swoje stacje w samych centrach miast? No tak – ale może tam niżej ich nie było? – pocieszam się. A w dodatku gdyby człowiek wszystko wcześniej wiedział, wszystko przewidział i na wszystko był przygotowany, to nie byłoby miejsca ani na przygodę, a o nią przynajmniej czasami najbardziej chodzi, ani na takiego Taja, który przed chwilą wyrósł spod ziemi ani w ogóle na nic. Dobrze jest jak jest – pocieszam się ponownie i zostawiwszy plecak w hostelu (tym razem w dużym i ładnym hostelu Salsa) czym prędzej wracam na stację tajlandzkich linii kolejowych by zasięgnąć o nich więcej informacji. Jest po prostu cudnie. Od pojutrza (w Chumphon zostanę chwilką dłużej, ale o tym zaraz) moja podróż przez Tajlandię zmieni oblicze. Będę jeździł bardzo tanio, bilet do Khiri Khan to koszt 34 batów, czyli 7 razy taniej niż autobusem, względnie wygodnie, bo zamiast foteli są siedzenia, a zamiast klimy otwierane okna i bardzo długo, bo pociąg jedzie bardzo powoli i często się zatrzymuje. Najważniejsze wszakże, że widoki wzdłuż torów kolejowych o niebo przewyższają te wzdłuż dróg i to, że od teraz z dworców do hosteli nie będę miał dalej niż 1 -2 km. Hura!

W Chumphon w eleganckim hostelu Salsa odpoczywam cały dzień. Domaga się tego już mój nieźle wyczerpany organizm. Wczoraj oprócz kolejnej niespodzianki MŚ, tym razem autorstwa naszych zuchów, którzy pewnie przegrali z Senegalem 0:1 i dorównali po raz pierwszy na takiej imprezie Niemcom, przeżyłem równie przykrą niespodziankę z samym sobą. Wieczorem ku mojej zgrozie dopadły mnie dreszcze, straciłem poczucie równowagi i koniec końców wylądowałem w ubikacji, zwracając całą zawartość żołądka. Gdyby nie ból głowy i problemy z błędnikiem myślałbym że się po prostu czymś strułem. Napiłbym się coca-coli, poczekał aż mi przejdzie i tyle. W tym wypadku czuję jednak, że jest gorzej i bardzo się staram by nie spanikować. Oczywiście w tropikach pierwsze co przychodzi do głowy to malaria. Podobno symptomy są takie jak przed grypą, czyli wszystko boli, a mnie właśnie wszystko boli. Kurcze niedobrze, ale jeszcze nie daję się zwariować. Może po prostu jestem przemęczony i na dodatek tyle  czasu na słońcu to może jakiś mały słoneczny udar? – myślę. To też źle, ale to nie malaria. Na wszelki wypadek resztkami sił idę pod zimny prysznic. Potem wypijam pół litra coli by nadrobić stracone kalorie i kładę się spać. Rano zgodnie z ludową mądrością, że sen to najlepszy lekarz, wszystko wraca do normy, a ja na wszelki wypadek przedłużam pobyt w Champhon o jeden dzień i w klimatyzowanym pokoju odpoczywam dalej.

Dopiero jutro, czyli już dzisiaj, nie pocąc się i nie stękając srogo, po śniadanku w 10 minut jestem na dworcu i za chwilę w pociągu do Khiri Khan. Ludzi zbyt wielu nie ma, ale nie wiadomo jak będzie dalej. Sądząc z tego, że pół wagonu zarezerwowane jest dla buddyjskich mnichów może się okazać że dalej będzie tłok. Rzucam bagaże na górne półki, sadowię się z wyprostowanymi nogami (wygodniej niż w autobusie) przy oknie i jestem niezmiernie ciekaw jak ta podróż będzie wyglądać. To takie emocje, które towarzyszą chyba każdemu, gdy robi się coś po raz pierwszy. No nie, ja nie jadę po raz pierwszy pociągiem. Nie. Ale po raz pierwszy w Tajlandii dlatego moje podniecenie jest jak najbardziej uzasadnione. Ruszamy. A co tak będę siedział na ławie przy oknie, jak pasażer pierwszej klasy. Siadam jak Jack London na wejściowych schodach, drzwi się tu w ogóle nie zamykają i jak rasowy podróżnik, uważając by wiatr nie zerwał mi z głowy opaski, z rozwianym włosem i błyszczącym okiem, zatapiam wzrok w mijanych pejzażach: ryżowe pola, palmowe lasy, wapienne góry i jestem ze wszech miar szczęśliwy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł