Po krótkim pobycie na Półwyspie Malezyjskim, przeskakując, nie wiem który to już raz Równik, wracamy ponownie na południową półkulę, na archipelag Małych Wysp Sundajskich, na indonezyjską Bali, a konkretnie do znanej nam po trzykroć i nie lubianej jeszcze bardziej Kuty. By ziścić nasz plan, musimy chcąc nie chcąc lądować na lotnisku w Denpasar (stolicy Bali) i przynajmniej jedną dobę spędzić w jego pobliżu, czyli najlepiej właśnie w Kucie. A co do planu – niektórzy pewnie pamiętają, jak opisując mój poprzedni tu pobyt wspomniałem, że zaświtał mi w głowie pewien pomysł, (…pozwala mieć nadzieję, że Bali skrywa jeszcze niejedną tajemnicę i że z dnia na dzień, z kilometra na kilometr będzie coraz lepiej, tylko trzeba będzie nieco poszukać. Zaczyna mi kiełkować PLAN…). Pisałem wtedy, że muszę się nim podzielić z Asią i zobaczyć co z tego wyniknie. Pamiętam, że jechałem wtedy skuterem z Kuty do Ubud więc można się domyśleć, że rozciągające się po obu stronach drogi niesamowite widoki, unoszące się nad drogą wspaniałe zapachy nie tylko hinduskich kadzideł, niesamowita przygoda granicząca momentami z brawurą no i przede wszystkim wiatr we włosach, lekko chłodzący twarz od tropikalnego żaru sprawiły, że w jednej chwili zapragnąłem objechać w ten sposób całą wyspę – najlepiej z Asią jako pasażerką. Pomysłem podzieliłem się jeszcze w Malezji i ku mojej uciesze zyskał on całkowitą aprobatę. Nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko próbować wdrożyć go w życie. To nie wydaje się trudne, tym bardziej, że w Kucie czujemy się powoli jak w domu. Na lotnisku do taksówkarzy, próbujących naciągnąć nas na 10 km kurs za 300.000 Rupi (1 euro to około 17.000 rupi) tylko się dobrodusznie uśmiechamy, do chłopaków w kaskach, proponujących podwózkę za 120.000 od osoby puszczamy porozumiewawczo oko i dopiero jak się orientują, że nie mają do czynienia z nowicjuszami dobijamy targu i za 60.000 jedziemy dwoma skuterami do poczciwego, czekającego już na nas hostelu Kayun. Przed nim okazuje się, że nie tylko on czeka. Ami Heri, od którego ostatnio pożyczałem skuter i byłem bardziej niż zadowolony też już siedzi i czeka. Czy zna Asię i wiedział, że się zgodzi na mój pomysł? Czy może wierzył w mój dar przekonywania? Tego nie udaje mi się ustalić. Ustalam za to, że przygotował mi super, prawie nową maszynkę marki Honda. Wspólnie ustalamy cenę wynajmu na 20 dni, co nie trwa długo, bo wstępnie dogadaliśmy się już ostatnio na równą bańkę, czyli niecałe 3 euro na dzień i mamy wszystko prawie gotowe. Jeszcze tylko Asi wypada tylko ustalić trasę i jutro rano możemy ruszać. Plan wydaje się prostszy niż przypuszczałem. Jedziemy dookoła Bali zgodnie z ruchem wskazówek zegara, Asia zarządza gdzie nocujemy i co zwiedzamy, a ja dbam by bezpiecznie tam dotrzeć.

Podekscytowani z gorącymi głowami idziemy wieczorem nieco je ostudzić przy zachodzącym za ocean słońcu, a ja już się zastanawiam jak ja to wszystko co nas czeka opiszę? Jeżeli codziennie będziemy jechać i coś zwiedzać i coś przeżywać i tyle się będzie działo to pewnie nie sposób będzie mi to wszystko zamknąć, jak dotychczas w kolejnych artykułach. Może spróbuję dla odmiany przekazać nasze przeżycia w formie dziennika podróży? Codziennie parę słów i kilka zdjęć?

08 maja 2018

Dwa małe plecaki bierzemy ze sobą. Resztę zostawiamy w hostelu. Trzeba się jakoś we dwójkę plus bagaż upchać na małym skuterku. Na zbędne rzeczy nie ma miejsca. Do jednego plecaka, który Asia będzie wiozła na plecach, pakujemy mój mały laptop i co cenniejsze drobiazgi, do drugiego, który upycham pod nogami, trochę ciuchów itp. W zasadzie jesteśmy gotowi i możemy ruszać. Acha – jeszcze karta SIM. By nie zatrzymywać się często i bardziej koncentrować na ruchu niż na mapie, postanawiamy wybulić kilka euro na internet w telefonie. Wpisawszy miejsce docelowe w Google map, wsadziwszy słuchawkę do ucha i sprawdziwszy czy wszystko należycie funkcjonuje możemy faktycznie rozpocząć długo oczekiwaną podróż. Mamy jechać zgodnie z ruchem wskazówek, ale jako, że skończyć chcemy na południowym cyplu (kurza nóżka) przeto żeby pętla była pełna też tam musimy zacząć. Zatem zaczynamy przeciwnie niż zegarek i ruszamy na wschód. Asia na miejsce docelowe wybrała Uluwatu, niecałe 40 km od Kuty. Piszę – kurza nóżka, bo ktoś porównał wyspę Bali do kury znoszącej jajko i jak spojrzeć na pierwsze zdjęcie powyżej to widać, że miał rację.

40 km z powodu bardzo zakorkowanego wyjazdu z miasta pokonujemy w ponad godzinę. To nic. I tak z racji tego że wcześniej wyjechaliśmy mamy jeszcze cały dzień do dyspozycji. Zaczynamy od znalezienia miejsca na nocleg. Tym akurat wcale się nie przejmuję. Asia ma jakiś dar i szczęście do wyszukiwania tanich i fajnych miejsc. Jak podróżuję sam przeważnie staram się wcześniej sobie coś zarezerwować by potem nie chodzić i nie szukać. Z Asią takiej potrzeby nie ma. O! Właśnie znalazła super pokój w super domku za super cenę. Jak ona to robi? Zostawiamy graty i od razu pędzimy zwiedzać okolice. Południowo – wschodni kraniec Bali to z racji pięknych plaż miejsce dość turystyczne i tłoczne. Nam to jednak nie przeszkadza. Nie przyjechaliśmy tu się relaksować tylko zwiedzać. Oglądamy naprawdę cudowne plaże, wdrapujemy się na klif skąd z Blow Point Beach widoki są jeszcze piękniejsze, baraszkujemy trochę w turkusowej wodzie, spacerujemy parzącym w stopy rozgrzanym piachem do jednego i drugiego końca Padang Padang Beach i nasyceni turystyczną częścią Bali wracamy na sjestę do wynajętego domku. W temperaturze przekraczającej 40 stopni nie da się długo wytrzymać. Dopiero krótko przed zachodem słońca, gdy temperatura znacznie spada, zatrzymując się gdzieś koło 28 kreski, ponownie opuszczamy nasze zaciszne gniazdko i jeszcze raz idziemy w kierunku morza. O tej porze zdecydowanie przyjemniej zwiedzać i spacerować po hinduskiej świątyni Luhur Uluwatu wybudowanej romantycznie na czubku wysokiego, stromego klifu. Zachód słońca, skaczące małpy i szum oceanu ten romantyzm potęgują.

9 maja 2018

Dzisiaj pewnie rozbolą nas tyłki od niezbyt wygodnego siedzenia na niedużym motorku. Przed nami ponad 70 km w górzystym krętym terenie. Mamy objechać Bali dookoła co nie znaczy, że będziemy się kurczowo trzymać jej zewnętrznej krawędzi. Szukając fajnych miejsc i ciekawych przeżyć wypada też od czasu do czasu wjechać w głąb wyspy i właśnie dzisiaj to czynić będziemy, kierując się do Pura Luhur Batukaru – hinduskiej świątyni pod wygasłym wulkanem.

Zanim wyruszymy w tak daleką i niewygodną podróż poświęcamy chwilkę na rozciągnięcie stawów, naciągniecie mięśni i rozruszanie kości poranną gimnastyką na pobliskiej Bingin Beach, do której trzeba zejść po bardzo stromych schodach. To takie nasze chwilowe pożegnanie z morzem, bo jako się rzekło od dzisiaj przed nami góry, a że w nich trzeba mieć kondycję więc i rozruch bardzo wskazany.

Krótko przed świątynią Tanah Lot, najbardziej obleganym przez turystów miejscem na Bali (Asia była tam poprzednim razem z Jolką i nie były zachwycone tłumami dlatego odradza zwiedzanie) skręcam z wybrzeża w prawo i zaczynamy kilkudziesięciokilometrową wspinaczkę. Droga trudna, kręta i słabo oznakowana, ale za to jaka urodziwa. Od momentu opuszczenia ostatniego nadmorskiego miasta, praktycznie cały czas towarzyszą nam krajobrazy rodem z przyrodniczych filmów o dalekich egzotycznych krajach. Kaskadowe lub płaskie pola ryżowe, palmowe lasy, barwnie kwitnące krzewy, słomiane smoki wiszące nad ulicami, których zadaniem jest odstraszanie złych duchów, przydrożne kapliczki dla zbłąkanych dusz, świątynie, z których z daleka wyczuwalny jest zapach kadzideł, to tylko niektóre elementy podniecające po drodze wszystkie nasze zmysły. Jakby tego było mało to jeszcze schowany głęboko w dżungli wodospad i pachnące, słodkie zapiekane banany, dopełniają uroku dzisiejszego dnia.

Po południu jesteśmy w niewielkiej wiosce Batukaru. Asia jak zwykle wynajduje nocleg. Tym razem będziemy spać w tradycyjnym balijskim domu z kapliczkami i kadzidłami w korytarzu. Właściciel w tradycyjnej czapce (wszyscy mężczyźni na Bali takie noszą i ja już wiem, że też taką chcę) zostawia nam klucze i znika. Zwiedzanie świątyni Luhur Batukaru zostawiamy na jutro. Dzisiaj mimo jeszcze niezbyt późnej pory ogłaszamy przerwę i zajęcia w podgrupach, czyli każdy sobie rzepkę skrobie. Zerkam do internetu co tam słychać w szerokim świecie. I… niestety nie słychać dobrze. Właśnie dociera do nas wiadomość z Meksyku, że w stanie Chiapas, przez który rok temu kilkakrotnie przejeżdżaliśmy, napadnięto i zamordowano dwóch podróżników: Krzyśka Chmielewskiego z Polski i Holgera Hagenbuscha z Niemiec, objeżdżających świat na rowerach. Szok! 🙁  Tą wiadomością dzień kończy się dużo gorzej niż się rozpoczął.

10 maja 2018

Do świątyni Puru Luhur Batukaru wzniesionej w środku dżungli na zboczach drugiego najwyższego (2276 m.n.p.m.) wzniesienia wyspy, wulkanu Batukaru, wybieramy się bardzo wcześnie. Jesteśmy nie dość że pierwszymi odwiedzającymi, to nawet kasjer pobierający opłatę za wstęp i wydający odpowiednie, zgodne z tutejszymi wymogami stroje, nie jest jeszcze przygotowany do pracy. Musimy trochę poczekać. W tym czasie z internetu dowiadujemy się, że obiekt, w którym właśnie się znajdujemy to kayangan jagat, czyli jedno z 9 sanktuariów mających chronić mieszkańców wyspy przed wpływami złych duchów. Budowla została wzniesiona w XI wieku na cześć przodków radży Tabanan. Jednak w XVII wieku uległa całkowitemu zniszczeniu i została odbudowana dopiero w 1959 roku. Obecnie jest jednym z ważniejszych miejsc kultu balijskich wyznawców hinduizmu. Między innymi pełni funkcję pierwszego przystanku pielgrzymów, udających się na szczyt świętej góry Batukaru. My na szczyt mocno zalesionego, czyli nie dającego żadnych widoków na okolicę, wulkanu się nie wybieramy, ale przyodziani już w odpowiednie szaty (ja przewiązany ozdobnym pasem) wybieramy się zwiedzać dosyć rozległą świątynię. Pierwszy raz jestem w hinduskiej świątyni zupełnie sam. Bez tłumu turystów (pewnie niedługo zaczną nadciągać) bez uważania czy się akurat komuś nie wchodzi w kadr, bez potoku słów we wszystkich językach świata,  bez…,bez…, można się w spokoju oddać przejmującej magii miejsca i czasu. Długi spacer ścieżkami niczym korytarzami prowadzącymi od od jednego miejsca kultu do drugiego, usytuowanych na tarasach na różnych poziomach, chwila postoju nad stawem, oświetlonym już lekko wzniesionym słońcem i odbijającymi się w jego pstrym lustrze koronami drzew, obserwacja odprawiających religijne rytuały wiernych, zachwyt pięknie zdobionymi kapliczkami, figurkami i płaskorzeźbami, zapach kadzideł, a nade wszystko przejmująca cisza i wręcz spirytystyczna atmosfera przywodzą mi, nie wiem czemu, na myśl wyobrażenia jakie pojawiały się niejednokrotnie w mojej głowie, gdy słuchałem piosenki Jacka Kaczmarskiego „Japońska rycina”

W kamieniu, krzewie i potoku
W źdźble trawy, w płatku białej lilii
Mieszkają duchy naszych przodków
Patrzące na nas w każdej chwili
Kształt, barwa, zapach, śpiew gałązki
Przypominają obowiązki
Wobec tych, co przed nami żyli.

W sposobie ułożenia szaty
W ukłonie według starych reguł,
W tym, jak przyrządza się herbatę
Jak się szanuje każdy szczegół
Wyraża się nasz dług wdzięczności
Dla stwarzającej nas przeszłości
Od której uciekamy w biegu…

III  zwrotka ponownie przenosi moje myśli ku chłopakom  w Meksyku, którzy w tak okrutnych okolicznościach odeszli. Im ją właśnie dedykuję.

Wreszcie wyborem umierania,
Gdy honorowe ostrze w dłoniach
Śmierć czyni przedłużeniem trwania
(Bo życie przecież – to agonia)
– Stwarzamy wodę, kwiat i kamień
W których na zawsze zamieszkamy
Wśród tych, co będą żyli po nas.

 

Tyle się już dzisiaj wydarzyło, tyle wrażeń na stałe zapisało się w naszej świadomości, a tu jeszcze koguty nie przestały na dobre piać, słońce nie osiągnęło ani połowy drogi ku zenitowi, gdy my już opuściwszy mury świątyni Luhur Batukaru wyruszamy w dalszą drogę. Przedtem jednak trzeba coś zjeść. Takie problemy jak zwykle rozwiązuje przydrożny sklepik z domowym dobrym jedzeniem i niezbyt dobrą kawą.

Przed nami ponad 60 km. Droga wprawdzie podobna do wczorajszej: wśród ryżowych pól, zagubionych wiosek, porozrzucanych dookoła świątyń i huczących czasami w oddali wodospadów, nie robi już takiego wrażenia. Wiadomo – najpiękniejszy pierwszy raz, a potem już się człowiek przyzwyczaja. Niebywale szybko przyzwyczailiśmy się do otaczającego nas piękna i tak sobie jedziemy przez tą kiedyś tylko w snach widzianą wyspę Bali, jakbyśmy od lat byli jej częścią.

Jedynie swastyki często widziane na domach, niczym na budynkach gestapo zaciemniają sielankowy obraz okolicy. Wiem, że symbolizują one zupełnie co innego niż te w Europie po 1933 roku to jednak mimo wszystko moje oczy nie potrafią się do nich przyzwyczaić. Tutaj swastyka to symbol pomyślności, dobrobytu, szczęścia i ochrony przed złymi demonami (ramiona symbolizują moce czterech żywiołów: Wody, Ognia, Powietrza i Ziemi).

Wulkan Batukaru zostaje za nami, ale tylko na chwilę. Objechawszy góry, kierując się w stronę  miasteczka i wodospadu Banderan, znowu się do niego zbliżamy tylko od innej strony. W Banderan dobre moce nas opuszczają. Jadąc według Google map nie potrafimy zlokalizować wodospadu, a szukając noclegu napotykamy tylko na niepokojące kiwanie głowami oznaczające zawsze to samo. Niestety nie wiemy, nie znamy, nie możemy pomóc. Asia dobrze porozumiewa się po angielsku co nie ułatwia nam komunikacji z miejscową ludnością. Tu w górach w wioskach porozumieć się w innym niż ich języku (i niekoniecznie jest to indonezyjski, który przeważnie jest dopiero drugim językiem) nie sposób. Stawiamy na młodzież płci męskiej. Młodzież trochę w szkole z angielskim obcuje więc jest łatwiej. Tylko dlaczego dziewczyny nie chcą lub nie potrafią się z nami dogadać tego nie rozumiemy. Tak czy siak po chwili dobre siły powracają do Asi i w jednym momencie znajduje i zapiekane słodkie banany i chłopaków, którzy zamiast tłumaczyć, gdzie i jak jechać wsiadają na motorki i doprowadzają nas pod drzwi wspaniałego homestay-u. Mamy elegancki pokój z łazienką na tarasie pod gołym niebem, piękny kolorowy ogród i jak już też zdążyliśmy się przyzwyczaić w Indonezji, bardzo miłych gospodarzy. Właśnie mam się zapytać – czy nie zostalibyśmy w tak pięknych okolicznościach przyrody, jeden dzień dłużej, gdy ze zdziwieniem słyszę – Witek, a może jutro nie jedziemy nigdzie i zostaniemy tu na dwa dni? haha – taka nasza telepatia. Zostajemy w Pupuan, bo chyba tak się nazywa ta miejscowość – ale czy na pewno??? Tego nie jestem pewny – każdy podaje nam inną nazwę.

11 maja 2018

Jeszcze wczoraj wieczorem zarządziliśmy na dzisiaj free time, a tu od razu po pobudce no free i wybieramy się do wioski. Jak tu nic nie robić z pustym żołądkiem to raz, a dwa jak tu nic nie robić skoro wkoło tak pięknie. Łączymy jedno z drugim i niby tak nic nie robiąc, leniwie mimochodem snujemy się po okolicy.Tu zjemy śniadanie, tam zajrzymy do buddyjskiej świątyni z największym Buddą jakiego do tej pory widziałem.To znowu przyglądamy się jak płynie życie w zwykłej balijskiej wiosce i przy okazji  to zaglądamy na jarmark niby to czegoś szukając, a tak naprawdę tylko przyglądając się czymże to ludzie tu handlują? Handlują wszystkim. A skoro tak to nie udaje się nam niczego nie kupić. Asia ma nowe okulary przeciwsłoneczne – stare się złamały, a jazda motorkiem bez okularów do bezpiecznych nie należy. Oczywiście nie obywa się też bez smażonych w cieście bananów, siatki owoców i prezentu dla mnie. W końcu znajduję balijskie narodowe nakrycie głowy. Obwiązuję się czy też raczej pan Balijczyk obwiązuje mi fachowo opaskę dwa razy dookoła głowy i już jestem jak swój między swymi o czym świadczą przyjazne uśmiechy i podniesione kciuki mijających nas ludzi. Wracamy do domu i przez następne dwie, trzy godziny udaje się nam w końcu nic nie robić.

W trakcie nicnierobienia też jednak chce się jeść. By jak najmniej naruszyć leniwy program dnia, na obiad idziemy najbliżej jak się da, czyli na drugą stronę ulicy kilka metrów w dół. Niestety zamknięte. Gospodarz, którego już z widzenia znamy, bo kupowaliśmy u niego okulary dla Asi (widać obrotny gość), orientując się pewnie po naszych minach, że nie chce nam się chodzić i szukać, po krótkim namyśle zaprasza do środka. Coś się dla was znajdzie powiada i ustala z żoną, żeby szybko podpalała pod kuchnią. Mamy więc faktycznie typowy indonezyjsko – balijski obiad, który spożywamy w kucki na drewnianej platformie z cudownymi widokami na ryżowe pola i palmowe zagajniki. Na deser oprócz tego słodkiego na talerzu, gospodarz zaprasza do zwiedzenia swojego ogrodu, z którego wydaje się byś bardzo dumny. Asia z radością z całą gromadą dzieciaków, idzie oglądać owocowe drzewka, krzaki kawy, warzywa i kwiatki  – to takie kobiece. Ja tymczasem wierny wczorajszemu postanowieniu rozciągam się na deskach, zapuszczam wzrok powyżej chmur i jak na sjestę przystało, nie robię nic – to takie męskie. Mam jednak szczęście. Przynieśli mi z ogródka trochę nieznanych egzotycznych owoców toteż się nie nałaziłem, a dobrych rzeczy pojadłem.

12 maja 2018

Nie żebyśmy po całym dniu leniuchowania czuli jakieś wyrzuty sumienia lub co gorsza potrzebę nadrobienia czegokolwiek. Nie! Wstajemy wcześnie rano tylko dlatego, że już nas ciągnie do tych pagórków malowanych, do tych lasów szumiących, do tych wodospadów srebrzystą wodą spływających. No właśnie – wodospadów. Jeszcze wczoraj dowiedzieliśmy się, że droga do zagubionego przez Google wodospadu, tak usilnie poszukiwanego przez nas przedwczoraj, prowadzi dokładnie z tyłu naszego domu i dzieli nas od niego nie więcej niż godzina drogi pieszo. Dlatego właśnie wstajemy skoro świt, bo jeszcze przed wyruszeniem w dalszą drogę chcemy go odszukać.

Mimo wczesnej pory, na polach przez które musimy przejść w kierunku lasu, nie jesteśmy sami. Tutaj ruch pewnie od samego świtu. Ryżowe żniwa! Praca w większości dla kobiet. To one żną, młócą uderzając kłosami o deskę, przesiewają i wsypują ziarna do ogromnych worów. Mężczyźni w tym czasie udrażniają drogi, czyszczą, poszerzają i naprawiają rowy melioracyjne, a potem będą przenosić ciężkie worki na skraj ulicy skąd zabierają je jeżdżące jedna po drugiej ciężarówki.

Z gorących (słońce praży od rana), wibrujących od ciężkiej pracy pól, skręcamy bardzo stromą ścieżką w dół w ciche, spokojne, chłodne lasy. Tam gdzieś w dole, schowany wśród drzew powinien być nasz wodospad. Widząc w oddali kilka pojedynczych domów, zastanawiam, się jak ludzie tam mieszkający codziennie pokonują stromiznę, z którą my ledwo sobie radzimy. Radzą sobie i to całkiem nieźle, czego jesteśmy naocznymi świadkami w momencie, gdy wyprzedza nas kobieta z dzieckiem na biodrze i zakupami na głowie. Jestem pełen niedowierzania i jeszcze większego podziwu. Przy rozwidleniu dróg się rozstajemy. Mama z dzieckiem skręcają do schowanego za drzewami domu, my dalej ostro w dół. Następnym naszym towarzyszem jest chłopak karczujący maczetą przydrożne zarośla. Uparł się, że pójdzie z nami, mimo, że o to nie prosimy. Wkrótce okazuje się, że dobrze, że mamy przy sobie tubylca. Droga ze dwa razy rozwidla się i pewnie zabrałoby nam sporo czasu i sił ustalić metodą prób i błędów tę właściwą. Potem przy wodospadzie też się przydaje. Mając pomagiera możemy strzelić sobie parę pamiątkowych zdjęć, na których jesteśmy we dwójkę.

Z dwóch powodów bardzo długo bawimy się pod przeplatanymi promieniami słońca srebrzystymi strugami wodospadu: po pierwsze nie często zdarza się przebywać w tak wspaniałych miejscach, po drugie wizja marszu stromą ścieżką, tym razem w górę, skutecznie odsuwa moment wydania komendy powrotu. Moment, który wcześniej czy później musi nastąpić. Chcąc odwdzięczyć się naszemu przypadkowemu przewodnikowi za okazaną pomoc, ściskając na pożegnanie dłoń wsuwam mu w nią dyskretnie zielony banknot. Nie chce przyjąć czym bardzo nas zaskakuje. Oni tu naprawdę są pomocni, uprzejmi i gościnni zupełnie bezinteresownie. W odróżnieniu od innych poznanych dotąd narodów w Ameryce Południowej, które w taki czy inny sposób swoją gościnność i uprzejmość próbowali zamienić na brzęczącą monetę. Ci tutaj nie praktykują ani napiwków ani finansowej wdzięczności. Jakoś udaje mi się go jednak przekonać, że nam również będzie miło jak schowa do kieszeni co mu daję i po rozstaniu już tylko we dwójkę z Asią wdrapujemy się z powrotem krok po kroku wyżej i wyżej aż prawie do utraty tchu.

W trakcie śniadanie w cudownym plenerze u od wczoraj naszego dobrego znajomego nie marudzimy zbyt długo. Dzisiaj mamy zamiar opuścić góry, dojechać do morza. A że po drodze mamy zahaczyć jeszcze o co najmniej dwie atrakcje zaznaczone na asinym rozkładzie dnia przeto czasu zbyt wiele nie mamy. Pierwsza atrakcja to wodospad Juwuk Manis odległy od nas o 24 km. Ten nie jest już ani tak piękny ani tak romantyczny jak ten poranny, ale ma coś z nim wspólnego. By się do niego dostać też trzeba zejść bardzo nisko no i potem bardzo wysoko wrócić. Tym razem schodzimy betonowymi schodami co niewątpliwie mocno ujmuje owemu romantyzmowi. 865 wysokich schodów i uporczywa myśl – po co schodzić jak za chwilę trzeba będzie wchodzić, wyciskają strugi potu spływające po plecach podobnie do wodospadu, który właśnie wyłonił się za zaroślami, a w którym za chwilę miłą chłodną kąpielą je spłuczemy.

865 schodów w górę okazują się nie takie straszne jak myśl o nich schodząc w dół. Stosunkowo szybko, licząc na głos pokonane stopnie jesteśmy z powrotem na górze. U bardzo miłej rodziny, u której zostawiliśmy plecaki i motorek, szybko nadrabiamy utracone w trakcie wspinaczki płyny, wymieniamy kilka grzecznościowych zwrotów w tym część po polsku (gospodyni kilka lat pracowała w Europie w tym i w Polsce. Najbardziej z Polski zapamiętała zwrot – nie ma problemu) i po paru minutach znowu siedzimy na motorku i suniemy dalej na południe.

Krótko po południu urządzamy przerwę na obiad – moje ulubione gado gado. Dojechaliśmy właśnie do miejsca, które grubą czcionką zaznaczone jest we wszystkich przewodnikach. Największe na wyspie drzewo Bumet Bolong rozkracza się niby posąg Zeusa nad drogą pozwoliwszy przejechać pod sobą czy przez siebie nawet największym samochodom. My na motorku naturalnie nie mamy żadnych problemów za to sporo radości. Jeszcze bardzie rozbawia nas jegomość, który uzurpował sobie prawa do drzewa i miejsca i paradując z książką i długopisem wmawia wszystkim turystom, że trzeba się do niej wpisać no i oczywiście zapłacić. Niektórzy pewnie dają się nabrać. Z nami nie ma szans. Wydając w jego towarzystwie pieniądze na gado gado wyraźnie daję mu do zrozumienia na co przeznaczam swoje finanse, jednocześnie sugerując, że naciągaczom i oszustom mówimy stanowczo nie!

Do zachodu słońca pozostaje jeszcze sporo czasu, gdy po raz pierwszy zza zakrętu ukazuje się nam w dole morze. Jeszce tylko chwila i już kręcimy się po wsi kilka metrów od plaży Medewi Beach w poszukiwaniu miejsca na nocleg co i tym razem nie przychodzi łatwo. Miejsc jest dużo, ale jak to zwykle blisko morza ceny na tyle wygórowane, że nic nam nie odpowiada. Odpowiedni pokój znajdujemy dopiero w sporym hotelu, przypominającym Dom Wczasowy z PRL-owskich czasów. Mamy jasny duży pokój z balkonem i widokiem na morze za cenę mieszczącą się w naszym dziennym budżecie i jesteśmy bardziej niż zadowoleni.

Nie tracąc czasu, mimo zmęczenia, które jednak jest mniejsze niż tęsknota za szumem fal, zostawiamy w pokoju bagaże i niczym gen. Haller w 1920 roku spieszymy się bardzo na przywitanie morza. Długi spacer szeroką plażą owocuje niezliczoną ilością zdjęć kolorowych kutrów, bałwanów chłodzących się w nurtach uchodzącej do morza rzeki, rybaków walczących z ciężkimi sieciami, fal uderzających o siebie i o brzeg i nas na tle najpierw błękitnego Indyjskiego Oceanu, a potem cudownie zachodzącego za nim słońca.

To był bardzo długi dzień. Jutro trochę zwalniamy. No właśnie jutro – dokąd jedziemy jutro? Nie bardzo umiemy się zdecydować. Albo dalej dookoła wyspy, albo na dwa dni skoczymy na pobliską Jawę na Wulkan Ijen? Liczymy, liczymy – wychodzi, że czasowo powinniśmy się zmieścić. Skoro tak to postanowione. Jeszcze jutro nie zwalniamy. Płyniemy na Jawę.

13 maja 2018

Mający rozsądne podejście do przesądów, wiedzą, że trzynasty to niedobry dzień na dalekie podróże. A  nas czeka dzisiaj nie tylko długa jazda, ale i promowa przeprawa na sąsiednią wyspę. Czy nawet 13-go los będzie nam sprzyjał jak do tej pory? Rozsądek podpowiada, że tak, a już śniadanie w tym przekonaniu utwierdza. Dawno nie jedliśmy tak obficie, tak smacznie i w takich cudownych warunkach. Na tarasie z widokiem na pola ryżowe i morze zostają nam podane przepyszne naleśniki, nadzwyczajna kawa imbirowa i talerz znakomitych owoców. Niech ten 13-ty zbyt szybko się nie kończy.

Droga do portowego Gilimanuk też jest wspaniała i malownicza. Już nie tylko zielone ryżowe pola, ale i plantacje arbuzów, kamieniste plaże i rybackie wioski urozmaicają nam czas i nawet nie wiedzieć kiedy jesteśmy na miejscu. No to co? Zanim zaczniemy szukać promu i stresować się z przedostaniem z Bali na Jawę to może chwila relaksu i jakiś soczek ? – proponuję widząc koło potężnego meczetu małą restauracyjkę.  Soczku ze świeżych owoców ani Asia ani ja nigdy nie odmawiamy, tym bardziej, że tym razem oboje mamy ochotę na coś extra. Może to? Pokazuję na zdjęcie zupełnie mi nie znany owoc. Niech będzie zgadza się Asia i zamawia dwa soki z sirsaka. Pyyyyycha. Od dzisiaj to mój ulubiony sok i owoc. Tak się rozanielam tym boskim smakiem, że zapomniawszy, że to dzisiaj 13 zachciewa mi się głupot – straszę Asię, Asia podskakuje, stolik się wywraca, szklanki się trzaskają i najpyszniejszy soczek na świecie staje się równocześnie najdroższym. Za szklani i głupotę trzeba zapłacić. No cóż! Pech to pech. 13-ty to 13-ty – toż to przecież nie moja wina 😉  Dobrze, że przynajmniej Asia się długo nie dąsa.

Dalej, jako, że już bardzo uważam i nie mam ochoty na psikusy złe trafy nas omijają. Wszystko idzie zdecydowanie łatwiej niż przypuszczałem. Na prom wjeżdżamy prawie, że z biegu zapłaciwszy tylko za motorek 1,5 euro (24000 rupi). Na drugim brzegu w Banyuwangi największym mieście pod wulkanem Ijen dosyć szybko znajdujemy tani pokój z fantastyczną restauracją obok i po raz drugi dzisiaj fundujemy sobie niewiarygodnie dobre jedzenie. Nie że jesteśmy już jakoś przeraźliwie głodni, ale dlatego, że indonezyjskiej kuchni nie sposób odmówić, a tej którą serwują w tym lokalu już w żaden sposób. Talerze szybko pustoszeją, a my szybko kładziemy się spać. Na wulkan ruszamy o pierwszej w nocy więc dużo czasu na odpoczynek już nie zostało.

 

[Asia]:  To ja od siebie dorzucę naszą nieco sfatygowaną już, ale jakże cenną mapę, która służyła nam przez całe intensywne 3 tygodnie; BYLIŚMY TAM 😉

trasa około 1000 km

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł