Równo z budzikiem, godzinę po północy, zrywamy się na równe nogi. Nie jest to trudne zważywszy, że duszna nora w jakiej się znajdujemy i tak nie pozwala spać- nawet w środku nocy jesteśmy radzi wstać i wyjść na zewnątrz. W niespełna 15 minut siedzimy na motorku i w zupełnych ciemnościach ruszamy w stronę wulkanu Ijen. Podobno ma nam to zająć około 2 godzin. Hmm, nie bardzo chce mi się wierzyć. Od początku z powodu pewnej drobnostki nie mogę jechać zbyt szybko. Mój kask nie posiada szybki ochronnej. Do tej pory jechałem w przeciwsłonecznych okularach, ale w nocy?  To nie wydaje się rozsądne. Trudno, mrużę bardzo oczy, jadę wolno i mam nadzieję że żaden owad czy drobny kamyk nie przedostaną się przez wąską szparę źrenic.

Po godzinie jesteśmy przy punkcie opłat za wjazd na teren wulkanu. Zaczyna padać. Deszcz może bardzo skomplikować dalszą jazdę, bo od tej pory będzie wąsko, stromo i bardzo kręto. Strażnik skasowawszy za wjazd pociesza, że skoro tu pada, to na górze raczej nie powinno. Cóż – wierzymy na słowo i ruszamy ostro w górę. Tak ostro, że na niektórych podjazdach Asia zsiada, bo naszemu skuterkowi brak sił. Pada coraz mocniej. Widoczność coraz gorsza, momentami nie przekracza 3, 4 metrów. Się nam porobiło. Druga w nocy, jesteśmy sami w lesie gdzieś nie bardzo wiadomo gdzie, do tego wieje ostry wiatr, zacina mocnym deszczem i nie widać drogi. Po którymś podjeździe, którego motor nie chce pokonać i trzeba mu pomóc, totalnie przemoczeni i zziębnięci z ulgą zauważamy małą budkę, w której choć na chwilę możemy się schować. Dalsza jazda w takich warunkach jest niemożliwa. Szczęściem po 15 minutach deszcz odrobinę zwalnia, wiatr ustaje i widzę, że parę samochodów i ze dwa, trzy motorki nie poddając się przejeżdżają koło nas. Skoro oni dają radę to pewnie i my możemy – myślę, szykując się do dalszej drogi. Tak na oko na górę zostało nam około 30 minut. Motorek ostygł i gotowy jest jechać dalej, natomiast Asi opadła adrenalina i zdecydowanie odmawia by ruszyć się choć o krok, no chyba że z powrotem. Faktycznie nie jest fajnie i w dodatku nie wiadomo co czeka nas wyżej. Z drugiej jednak strony zawrócić przed samą metą jakoś nie pasi. Namawiam byśmy póki nie leje przynajmniej trochę jeszcze spróbowali, zobaczyli jak droga wygląda dalej. Daję słowo, że jak będzie gorzej to zawrócimy, zdając sobie sprawę, że gorzej chyba nie może już być. Moje prośby nie bardzo skutkują, co też nie bardzo mnie dziwi. Szykując się do odwrotu, z chyba niepocieszoną miną, odwracam skuter o 180 stopni. Ale jesteś smutny – zauważa Asia. – No jestem, ale co zrobić, jak się nie da, to się nie da – mruczę pod nosem udając, że pogodziłem się z losem, a głośno dodaję, cytując Heraklita z Efezu: „Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiąga”. Z ulgą widzę, że ten argument skutkuje. Asia przystaje i się zastanawia. Szybko dodaję, że osiąganie rzeczy niemożliwych jest gwarantem rozwoju cywilizacji i i i i takie tam i i i… i już znowu jedziemy dalej. Z wysiłkiem, wbrew przeciwnościom, staramy się osiągnąć to, co przed chwilą wydawało się poza zasięgiem naszych możliwości. Im wyżej jesteśmy tym deszczu jest mniej. Na parkingu, na 2000 m.n.p.m., na którym musimy zostawić nasz pojazd (resztę drogi przebędziemy pieszo) nie pada już prawie w ogóle – lekko mży.

Asia już całkiem odprężona i zadowolona – na parkingu jest i więcej ludzi, więcej światła i mniej deszczu, czyli normalnie – niczym rasowa pilotka w mgnieniu oko wypożycza maski przeciwgazowe, kupuje peleryny przeciwdeszczowe, organizuje ciepłą kawę i zanim ja zaparkowałem i pozamykałem motorek, ona ma już wszystko ogarnięte i jesteśmy w zasadzie gotowi do drugiej tury zdobywania wulkanu Ijen. Musimy w ciemnościach wejść na 2450 metrów błotnisto-skalistą, stromą ścieżką, co według przewodników powinno nam zająć następne 2 godziny. W momencie startu deszcz ustępuje całkowicie. Asia się uśmiecha, znaczy jest dobrze. Idziemy ramię w ramię w świetle wąskiego strumienia padającego z mojej niewielkiej czołówki. Widzimy drogę tylko na kilka kroków do przodu. I dobrze. Od czau do czasu przyłączamy się do jakiejś grupy posiadającej mocny reflektor, w którego promieniach widać jak bardzo stromo i wysoko musimy się wdrapać. Lepiej nie patrzeć, bo od razu odechciewa się iść. Mijamy towarzystwo ze światłem i dalej maszerujemy w ciemnościach. Wolimy nie widzieć, wystarczy, że czujemy w nogach. 4:45 zdobywamy szczyt. Reszta drogi do krateru już wygodnie z górki. Za parę minut powinien rozpocząć się wschód słońca.

Lecz nie z powodu wschodu słońca jesteśmy tu tak wcześnie. Nam i pozostałym nocnym Markom, którzy mimo wszystkich niewygód dotarli z nami na krawędź krateru Ijen, chodzi o co innego. Tylko nim nadejdzie brzask, zobaczyć można błękitne płomyki (blue fires), którymi pali się wydobywająca z kratera siarka i właśnie po to by ujrzeć to zjawisko tak bardzo się natrudziliśmy. Bo ja wiem czy warto? Błękitny blask, którego nawet nie udaje się z racji otulającej nas ciemności, sfotografować, trwa niczym iskierka mrugająca z popielnika na Jasia, zaledwie parę sekund. Po czym gaśnie – ot i bajka cała.

Jednak nie! Bajka, choć zupełnie inna dopiero się zaczyna. Równo z pierwszymi, nieśmiało przebijającymi otaczające góry i wiszące nisko nad nimi chmury, promieniami słońca, przenoszę się w fantastyczny stan. Jeszcze przed chwilą spojrzawszy w dół, zamiast krateru wulkanu widziałem ogromną, piekielną otchłań – bo jeżeli piekło istnieje to właśnie tak powinno wyglądać. Po chwili czarna, gorąca żarząca się dziura, z dna której wydobywają się śmierdzące opary siarki znika wraz z rozrzedzającym ciemność nocy świtem. Wyobrażenie piekła oddala się sprzed moich oczu, ustępując miejsca nowym jakże tym razem innym cudownym widokom. Z zadowoleniem stwierdzam, że posłuszna mi w dalszym ciągu imaginacja, maluje przede mną nowe, tym razem niebiańskie obrazy. Jeżeli istnieje gdzieś raj to właśnie tak go sobie wyobrażam. Ot stoimy powyżej chmur, podziwiając wystające nad nimi czubki zielonych wulkanów, a złote promienie słońca figlarnie odbijają się od seledynowej tafli magicznego, ukrytego w kraterze jeziora. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie tylko jesteśmy w jednym z najciekawszych, ale chyba też w jednym z najbardziej nieziemskich miejsc na Ziemi.

Wulkan Ijen to kompleks wulkanów z największym  na świecie kwaśnym jeziorem o średnicy jednego kilometra. Pod jeziorem znajduje się wulkaniczny komin, który co jakiś czas się uaktywnia; czasem na parę miesięcy. PH wody w jeziorze wynosi 0,5 czyli tyle ile kwas w akumulatorach samochodowych(!)

Nieziemsko? Ano, – rozejrzawszy się wokół myślę sobie, że nawet bardziej niż nieziemsko. Szkoda tylko, że inne rzeczy są jak najbardziej ziemskie aczkolwiek też nie do końca zrozumiałe. Górnicy zarabiają za swoją nad wyraz niebezpieczną, bo cały czas w oparach siarkowego gazu, pracę, średnio około 200 dolarów miesięcznie. Średnia Indonezji to 100 dolarów, więc można pomyśleć, że są zarobkową elitą. Ale czy na pewno? Za kilogram zwiezionej siarki dostają 750 rupi (1 euro to 14800 rupi) . Jednorazowo każdy jest w stanie znieść około 60 kg. Co i tak jest ogromnym ciężarem zważywszy, że trzeba wejść z nim po ścianie krateru, a potem zejść błotnistą ścieżką około 3 kilometrów do miejsca składowania. Ile razy muszą wejść i zejść by zarobić 200 dolarów? My weszliśmy raz i mamy dość. Górnicy do swojej wypłaty dorabiają dodatkowo jako przewodnicy i tragarze, a czasem chętnie za parę groszy pozują do zdjęć i sprzedają figurki wyrzeźbione z siarki. O warunkach pracy górników na wulkanie Ijen nakręcono nagrodzony na paru festiwalach, film dokumentalny „Śmierć człowieka pracy“, który gorąco polecam.

Jako, że jeszcze nawet mała wskazówka zegarka nie dotarła do ósemki, czyli praktycznie dzień dopiero się zaczyna, przeto nie goniąc się z czasem, powoli i leniwie zwiedzamy wszystkie dostępne zakątki, wspinamy się na wyższe partie krateru i odpoczywamy w cieniu dziwnie powykrzywianych drzew. Teoretycznie moglibyśmy jeszcze zejść w dół do samego jeziora. Jednak spojrzawszy na stromą i niebezpieczną prowadząca doń kamienistą dróżkę i unoszące się nad nią chmury trującego gazu, odpuszczam. Nie mam sumienia jeszcze raz w tak krótkim odstępie czasu namawiać Asi na ponowne igraszki z losem, a że do głowy nie przychodzi żadna heraklitowska sekwencja, mogąca ponownie pomóc w podjęciu ryzykownej decyzji, przeto powoli rozpoczynamy powrót w kierunku parkingu.

Dopiero wracając, widzimy jak mozolną pracę wykonaliśmy w nocy i jak to dobrze, że nie mając nocnej latarki nie widzieliśmy tych stromizm. Za to teraz w jasnych promieniach słońca, nie męcząc się schodzeniem, cieszymy oko cudownym widokami zmieniającymi się jak klatki filmu za każdym zakrętem. Aż szkoda że tak szybko docieramy do parkingu. Oddajemy wypożyczone maski – z tym trzeba uważać, bo przy wejściu na parking czyhają oszuści próbujący wyłudzić maski, podając się za ich właścicieli. To prosty proceder, ponieważ wypożyczając w nocy maski nikt dokładnie nie pamięta twarzy wypożyczającego. Do końca nie jesteśmy więc pewni czy i my nasze maski oddaliśmy odpowiedniemu człowiekowi, ale to już chyba nie nasz interes. Oni muszą to sobie jakoś lepiej zorganizować. My mamy inny problem – nasz motorek bijąc się w nocy z podjazdami stracił całą swoją płynną energią i koniecznie trzeba go nakarmić. Tylko gdzie? Przydrożna stacja, czyli pani z butelkami wypełnionymi zieloną cieczą ratuje nas z opresji. Z pełnym bakiem benzyny i pełną głową wrażeń przy prawie bezchmurnym niebie, podziwiając bujny las, potem ryżowe pola, plantacje arbuzów, pasiekę i wydobywających z uli miód pszczelarzy, szybko pokonujemy odcinek, który w nocy kosztował nas tyle czasu i wysiłku.

W hostelu jesteśmy przed 12-tą. Mamy szansę jeszcze dzisiaj się wymeldowań (doba hotelowa trwa do 12-tej) i poszukać czegoś lepszego na następną noc. Z tej szansy skwapliwie korzystamy, bo druga noc w dusznej dziupli w ogóle nie wchodzi w rachubę. Z pokoju rezygnujemy, ale z obiadu w restauracji obok absolutnie nie. Jedzenie jest tak dobre, że jak wyposzczone łasuchy zamawiamy nie tylko danie główne, ale jeszcze i zupę i deser. Na koniec kawa i…. No właśnie i jak się teraz ruszyć po takim posiłku i po nieprzespanej nocy. Żołądek pełen, powieki się zamykają, a tu zamiast sjesty w wygodnym łóżku ponownie twarde siedzenie motorka i powrót na Bali. Na Bali – to sobie już teraz bardzo, ale to bardzo obiecujemy – poszukamy urokliwego miejsca nad wodą w cieniu palm i odeśpimy dzisiejszą przygodę z piekielnie niebezpiecznym i niebiańsko cudownym wulkanem Ijen na Jawie w Indonezji. Tak tak – na Jawie – to co tu opisałem to absolutnie nie są moje mrzonki.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł