Powtórzymy, powtórzymy. Wspaniale spędzony czas i niedokończone dyskusje aż się proszą by jeszcze raz, a może i nie raz, przemierzyć wspólnie jakiś zakątek świata.
Teraz niestety powoli musimy pakować nasz majdan i ruszać w kierunku lotniska. Samolot odlatuje wcześniej rano i z dwóch opcji – czy wstawać i jechać o czwartej nad ranem, czy może jechać wieczorem i spać gdzieś koło lotniska, decydujemy się na tę drugą. Jeszcze tylko szybko na plażę, nacieszyć wzrok zachodem słońca, krótkie adios do Crista, który za fajki i piwo pilnował przez dwa tygodnie samochodu i wyjeżdżamy. Szczęście nam sprzyja. Zaledwie parę kilometrów od lotniska znajdujemy centrum handlowe nie tylko z dużym parkingiem, ale i z całonocną ochroną. Takoż ostatnią noc w Kostaryce przyjdzie spędzić mojej siostrze nie przy piaszczystej plaży Spokojnego Oceanu czy Karaibskiego Morza, słuchając plusku fal, nie pośrodku tropikalnej dżungli z odgłosami małp lub tukanów, ani u podnóża oddającego złowieszcze pomruki, dymiącego wulkanu, a pod latarnią na sklepowym parkingu, wśród co rusz gasnących lub zapalających się samochodowych silników.

Wstajemy punktualnie o szóstej. Szybka kawa, coś na ząb i po paru minutach jesteśmy przy terminalu odlotów. Plecak, paszport, dwa buziaki, adios mi hermana y hasta luego. Siostra leci do Europy, a ja obieram kurs na Nikaraguę.
Jak zwykle w takich momentach potrzebuję trochę czasu by z podróżowania samowtór lub jak w Puerto Viejo z Moniką nawet samotrzeć, przestawić się z powrotem na bycie sam ze sobą na sam. Starsi czytelnicy pamiętają taką piosenkę w wykonaniu zespołu Homo Homini. Prawda? W przyzwaczajaniu się do samotności trochę przeszkadza mi autostopowicz, rdzenny Kostarykańczyk, którego podwożę kilkadziesiąt kilometrów do pracy. On rewanżuje mi się za to bezustannym gadaniem. Nawet po polsku zna jedno słowo. Jakie? No właśnie niestety takie. Z ulgą zatrzymuję samochód, gdy mój towarzysz chce wysiąść i dalej jadę już naprawdę sam. Jedynym towarzystwem są przebiegające od czasu do czasu drogę, bardzo podobne do ludzi małpy.

Granica między Kostaryką a Nicaraguą w Penas Blanca to istne szaleństwo. Nikt, nawet ja już trochę obeznany z granicami w tej części świata, nie jest w stanie się połapać o co chodzi i co i gdzie się załatwia. Ten kogel-mogel bez skrupułów wykorzystują miejscowe wyrostki. Jeszcze wypatruję miejsca na zaparkowanie auta (z tym też jest problem), a już grupa, oferująca usługi w zakresie pilnowania, doradzania, pomagania i oprowadzenia po różnych punktach koniecznych do uzyskania wszystkich stempli, okrąża mnie szczelnym kordonem. Będąc pewnym, że sam sobie poradzę, grzecznie wszystkim dziękuję. Tylko jednymu, wciskam w wyciągniętą dłoń, dolarowy banknot i proszę by miał oko na samochód. No cóż – szybko się orientuję, że chłopaki dobrze wiedzą co robią oferując swoją pomoc. Za 10 dolców biorę jednego na przewodnika (tak będę go nazywał) i zaczynamy graniczny labirynt. Z tyłu za ogromną halą, pod którą koczują i czekają nawet przez tydzień, kierowcy ciężarówek, jest mała, niewidoczna szopa z kserokopiarką. Tu mój przewodnik kopiuje moje dokumenty – wszystkie trzy razy. Teraz idziemy na przeciwległą stronę ogromnego placu, gdzie w drewnianym kiosku oddajemy ksero paszportu i regulujemy opłatę wjazdową. Z rachunkiem jedziemy samochodem na odległe o kilkaset metrów stanowisko policji i cła. Zanim jednak ci panowie wezmą się do pracy, załatwiamy w jednym budynku stempel wjazdu, w drugim karte wwozową na samochód i w czymś co przypomina budę targową, ubezpieczenie. Wszystko oczywiście kosztuje i to nie mało. Gdy, po półtorej godzinie, jesteśmy gotowi z formalnościami i pozostaje jeszcze odprawa policyjno-celna, mój przewodnik proponuje, że za 30 dolarów załatwi podpis bez otwierania samochodu i długiego czekania. Tym razem odmawiam. Wiadomo czasu mam hoho, a pieniędzy niekoniecznie. Wolę czekać niż płacić. No i dobrze – policjant z celnikiem przychodzą dosłownie za parę minut i nie patrząc nawet do samochodu podpisują papiery i mogę jechać dalej, a 30 zielonych w kieszeni. Bienvenidos Nicaragua.
Niby wydaje się, że wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej, czy to ze względu na ten sam język, czy też na podobny wygląd ludzi, są w jakiś sposób do siebie podobne, a jednak da się odczuć pewne różnice. Nicaragua jawi mi się jako kraj wielkich kontrastów. Z jednej strony olbrzymie, nowoczesne wiatraki wytwarzające prąd, a z drugiej woły w zaprzęgu orające pole. Z jednej strony dobre auta i motory, a z drugiej furmanki i tuk-tuki. Poza tym eleganckie wille i pasące się przed nimi, przy drodze świnie lub kowboje na koniach rozmawiający przez komórkę. Najbardziej jednak urzeka mnie kontrast topograficzny. Dookoła jak okiem sięgnęć płasko, a od czasu do czasu z tej płaszczyzny wybijają się przeogromne, strzeliste wulkany z najcudowniejszym – moim zdaniem, wulkanem Concepcion, wyrastającym po mojej prawej stronie na jeziorze (lago) Nicaragua, na wyspie (isla) de Ometepe. Granica zabrała mi tyle czasu, a przed zmierzchem chcę być w Granadzie, że niestety nie mogę przed każdym z nich się zatrzymać. Przyglądam się im przez szybę i fotografuję jadąc.

Ściemniło się już dawno, a ja jeszcze nie dojechałem do miasta, jeszcze nie znalazłem miejsca na nocleg. Zawsze staram się o to przed zmrokiem, a zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu w nowym państwie, gdy jeszcze nie bardzo wiem co i jak. Tym razem nie wyszło. Przed Granadą głód wygrał z pośpiechem. W przydrożnym barze na szybciocha wsuwam lokalny przysmak, zapijam na wszelki wypadek coca-colą (w przydrożnych barach, zwłaszcza po ciemku nigdy nie wiadomo co się je) i ostatnie kilometry do Granady przejeżdżam z na wpół zamkniętymi oczami. Jestem w trasie od szóstej rano… Normalnie szukam zawsze na nocleg miejsca gdzieś blisko policji lub całodobowej stacji benzynowej. Dzisiaj już mi się nie chce. Oddaje się w opiekę opatrzności – parkuję przy kościele i idę spać.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł