Pożegnaliśmy Santa Elena Monteverde o piątej rano. W już otwartej piekarni dostaliśmy ciastka i kawę na śniadanie. Autobusem zjeżdżaliśmy na poziom morza. Z okna roztaczała się panorama zalesionych gór z jednej i Pacyfiku z drugiej strony. Z przygodami, bo autobus się popsuł , więc autostopem i innym autobusem dotarliśmy do Puntarena. Tu chcę wyrazić podziw dla Witka i jego znajomości hiszpańskiego. Wszędzie się dogada, wszędzie budzi sympatię, wszędzie wytarguje lepszą cenę. W Puntarena żar lał się z nieba. Próbowaliśmy przejechać promem na pobliski półwysep, ale nie starczyłoby nam czasu, bo popołudniu odjeżdżał ostani autobus do Jaco. W pełnym rynsztunku spacerowaliśmy promenadą czekającą na grudniowych turystów. Bary pod palmami były udekorowane plastykowymi choinkami, nadmuchiwanymi Mikołajami, lampkami, dzwoneczkami i bombkami. Oni też chcą mieć ładnie na święta, ale dla mnie to obraz złego smaku. Mniej podobała mi sie też czarna plaża. Piasek powulkaniczny robi wrażenie brudnego. Spróbowaliśmy ceviche – lokalną potrawę z ryb i wsiedliśmy do autobusu w kierunku naszego campingu. Auto stało na szczęście nie naruszone. Mogliśmy przebrać się w czyste rzeczy i odpocząć po dwóch tygodniach tułaczki. Wieczorem poszliśmy zanurzyć się w oceanie. Nad nami powstała podwójna tęcza. Był to ostani deszcz w tej porze deszczowej. Z Jaco weszliśmy jeszcze na górę Miro. Początek drogi biegł wzdłuż muru, na którym jakiś artysta wyrzeźbił motywy religijne dawnych mieszkańców Kostaryki. Nieodwołalnie musiałam się pakować. Hej Brat: dziękuje Ci za niepowtarzalny urlop, ciekawe dyskusje i za dużo ciepła. Może to jeszcze powtórzymy?