Znowu trafiliśmy do San Jose. Witek zdecydował, że musimy się ukulturalnić i zwiedzić muzeum narodowe. Nie lubię szczątków w szklanych gablotkach, ale trudno.

Jeśli natura w dżungli nad morzem była bardzo, to na wulkanowych wzgórzach w środku kraju jeszcze bardziej. Pojechaliśmy do La Fortuna przez plantacje kawy i kakao, ogrody warzywne i sady owocowe. Rośliny, które z trudem pielęgnujemy w doniczkach, eksplodują tu do wielkości drzew. Jeszcze nie opowiedziałam, że codziennie rozpieszczaliśmy się jugo de… czyli miksowanymi sokami z owoców, które nie zawsze potrafiłam nazwać, a które tam po prostu rosną na skraju drogi.

La Fortuna słynie z gejzerów, których nie udalo nam się znaleźć. Są, tak jak wejścia na góry i do wodospadów, w prywatnych rękach i trzeba płacić za wtęp. Długo nie byliśmy zdecydowani czy tam czy tu. Zlani potem weszliśmy na Cerro Chato – wzgórze, z którego widać wulkan Arenal, ale my
widzieliśmy tylko chmury. Starczyło nam jeszcze sił i pieniędzy na zejście do wodospadu. A potem z tych chmur nad wulkanem zrobił sie taki deszcz, że w pewnym momencie było nam już wszystko jedno. Gdy przemili Amerykanie zatrzymali się samochodem, aby nas podwieźć do La Fortna, wahaliśmy się czy warto brudzić im samochód, bo nam już nic nie mogło pomóc. Na pocieszenie kupiliśmy sobie objad i gazowaną wodę i jugo i loda (albo lód). Jeszcze wyżej, dalej w głąb lądu znajduje się Santa Elena Monteverde – miejscowość spopularyzowana przez ornitologów. Z Santa Elena można bezpłatnie wejść na Cerro Amigos. Spróbowaliśmy jeszcze raz z Cerro Amigos zobaczyć wulkan Arenal, ale i tym razem mieliśmy pecha – Arenal był ukryty w chmurach. Na szczycie na Cerro Amiegos stała wieża
przekaźnikowa, której konserwator pokazał nam zdjęcia wulkanu zrobione przy dobrej widoczności. Na prawdę widok warty pokonania każdej stromizny. Wyszedł też do nas ostronos białonosy (Nasua narica) w nadziei, że dostanie coś do jedzenia.
W Santa Elena Monteverde obchodziliśmy urodziny Jennifer. Najpierw nieśmialo: jugo de maracuja z paroma listkami mięty – pierwszorzędny. I jak mawia Witek: „co dobre to nie zmieniać”, ale myśmy chcieli jeszcze ulepszyć – tylko dla Ciebie Jenny i wzmocniliśmy ten sok rumem. Nie warto było.

Czas mijał. Musieliśmy wracać do Jaco.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł