Na wspólny urlop umówiliśmy się jakiś rok temu. Do ostaniej chwili nie wierzyłam, że uda nam się spotkać na lotnisku w San Jose. Wyszłam 9.11. 2015 z lotniskowej hali odpraw w gorącą, wilgotną kostorykańską noc, a tu czekał mój brat globetroter. Jadąc na plac campingowy w Jaco bezplanowo zwiedziliśmy przedmieścia stolicy Kostaryki San Jose. Wjazd na główną drogę nie był taki jednoznaczny.
Pierwszego dnia przestawiałam się na inną strefę czasową. Powoli pooglądaliśmy plażę nad Pacyfikiem słynną wśród amatorów surfingu, byliśmy w Parque Nationale Carara, aby po raz pierwszy zobaczyć dżunglę i niebieskie motyle (Morpho peleides ), które są jednym z symboli Kostaryki. Byliśmy na moście, pod którym odpoczywały rozleniwione krokodyle. Pooglądaliśmy Jaco przygotowujące się do najazdu amerykańskich turystów w czasie ferii świątecznych. 11.11 spakowaliśmy plecaki i autobusem pojechaliśmy w kierunku Atlantyku. Może parę słów o San Jose. Byliśmy tu parę razy, bo autobusy gwieździście jeżdżą w każdym kierunku przez stolicę. Jak wszystkie miasta w Kostaryce, San Jose podzielone jest ponumerowanymi ulicami i prostopadłymi do nich alejami. Genialne dla turystów. W Catedral Metropolitana, największym kościele, spotkaliśmy grupę polskich wycieczkowiczów.
Z plecakami i w pionierkach odważyliśmy się wejść do Teatru Narodowego zdobionego złotem, marmurami, czerwonym atłasem i kryształami. Teatr nosi imię kostarykańskiego tenora Melico Salazara. Nocowaliśmy w starych willach w stylu kolonialnym, które służą teraz jako hostele, ale widać w nich jeszcze dawną świetność. Na ławce w parku siedział John Lennon, a parę ulic dalej przez środek miasta jechał pociąg, który tylko hałasem ostrzegał, aby zejść mu z drogi. Jestem zachwycona jakością połączeń internetowych w całej Kostaryce. Wszędzie mieliśmy Wifi. Wieczorami oglądaliśmy programy, o których mogliśmy w ciagu dnia dyskutować. Dalej przez Puerto Limon dotarliśmy do Puerto Viejo de Talamanca. Witek dowiedział się od innych turystów, że warto tu zajrzeć. Miasteczko to żyje kultem Boba Marleyja. Nie dowiedziałam się dlaczego. Bob Marley nigdy tu nie był. Wszędzie widać było jego podobizny, słychać reggae, tubylcy mieli rasta warkocze i czapki w kolorach flagi Jamajki. W powietrzu unosił się zapach trawy i rumu. Wszyscy sprawiali wrażenie odurzonych. Mieszkaliśmy w drewnianym domku otoczonym kwitnącymi krzewami. Pięknie i niedrogo. Wsród mnóstwa kiczu znalazlam tu ArtShop z mozaikami kopiującymi obrazy Klimta i Kahlo. Wszystko tam była piękne: pamiątki, warsztat i ogród. Parę metrów od wybrzeża Puerto Viejo de Talamanca leży zatopiony statek, porośnięty drzewami – częsty motyw widokówek z Kostaryki. Ale najpiękniejszym przeżyciem w Puerto Viejo de Talamanca było dla nas spotkanie z Moniką i Krzyśkiem. Witek usłyszał ich rozmawiąjacych po polsku w jednym ze sklepów. Od razu zagadał, jak to Witek i jestem mu bardzo wdzięczna, bo poznałam przemiłych ludzi. Ich historia to jak jedna z opowieści Wańkowicza o Polakach podbijających Amerykę. Oboje wyjechali w latach osiemdziesiątych do USA i realizują swoje marzenia. Czy zostaną w Kostaryce, albo czy wywędrują do Ekwadoru jeszcze nie są pewni. Monika pokazała nam słynne karaibskie wybrzeże z pięknymi plażami graniczącymi z dżunglą. Dojechaliśmy na rowerach aż do Manzanillo na panamskiej granicy. Spotkanie z Moniką i Krzyśkiem byłoby jedynym powodem, aby jeszcze kiedyś odwiedzić Puerto Viejo de Talamanca . Planując wyjazd do Ameryki Środkowej wiedziałam, że listopad to pora deszczowa, ale mogłam wyjechać tylko w tym terminie. Czytelnicy nie bójcie się deszczu. Po bardzo gorących dniach przynosił przyjemne ochłodzenie w nocy. Padało na szczęście co noc. Zdecydowaliśmy się przedłużyć naszą karaibską przygodę i pojechać na panamskie wyspy Bocas del Toro. Miasteczko na Isla Colon obchodziło w dniach naszego pobytu którąś tam rocznicę powstania. Mieszkańcy defilowali dniami i nocami jak prawdziwi Amerykanie. Mieli piękne, nowe, kolorowe stroje i przy rytmie bębnów tańczyli tak, jak tylko ludzie z muzyką we krwi potrafią. Nie szkodzi, że dwie noce nie mogliśmy spać. Byliśmy przecież na urlopie. Jeszcze weselej było, gdy chcieliśmy wyjechać łódką w morze, a ci motorówkowi mieli we krwi nie tylko muzykę. Wybrali jednego, który stał najstabilniej i za małą cenę dostaliśmy dużą wyprawę w morze. Nasz przewoźnik pokazał nam homary, delfiny, leniwce. Bylismy parę godzin na bezludnej wyspie i na wyspie, na której można było zjeść świeże ryby. Jednorazowe przeżycie. Ale czas jechać dalej. Chcieliśmy jeszcze poznać środek lądu.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł