Drzwi do brzucha metalowego ptaka, który ze mną na pokładzie, osiadł miękko na jordańskiej ziemi, otwierają się powoli. Równie powoli opuszczam jego wnętrze i uderzony falą chłodnego powietrza, przeżywam pierwsze, a jak się niedługo przekonam, nie ostatnie, zdziwienie w nowej części świata. Przygotowany jestem na gorące noce i upalne dni pod arabskim niebem, więc zimno, jakie mnie nagle ogarnia mocno mnie zaskakuje. Z nieukrywanym niezadowoleniem otwieram plecak, wyjmuję sweter i tak opatulony, jakbym przyleciał późną jesienią lub wczesną wiosną do środkowej Europy, opuszczam lotnisko w Ammanie, było, nie było, jakieś 4000 km na południe od Warszawy. Jedyna nadzieja w tym, że w miarę przybywającego dnia, spoglądam na zegarek – do wschodu słońca pozostaje dobra godzina, będzie też przybywać kresek na termometrze. Zanim to nastąpi, wracam na halę przylotów, wyciągam się na jednej z pustych ławek i nie ryzykując ani porannego chłodu, ani szukania w ciemnościach zarezerwowanego już hostelu i co najważniejsze, nie płacąc za taksówkę z nadzieją, że o świcie zaczną kursować miejskie autobusy, przeczekuję do jasnego i sporo cieplejszego poranka. Udaje mi się nawet zasnąć. Śpię niespodziewanie dobrze i szybko i nim kolejny raz przy zmianie boku zerkam na zegarek, z poranka robi się przedpołudnie. Sporo cieplejsze przedpołudnie. Amman leży na pustynnej wyżynie na wysokości prawie 1000 m.n.p.m., nic więc dziwnego, że noce tu chłodne, a dni gorące – uświadamiam sobie zdejmując niepotrzebny już sweter, zarzucając plecak i poszukując autobusowego przystanku. Przedtem jeszcze wymieniam pieniądze – to stały rytuał po wylądowaniu, przyjechaniu lub przyjściu do nowego państwa. Muszę mieć kilka drobnych przynajmniej na bilet i ewentualnie pierwsze nieprzewidziane wydatki.  Przy kantorze następuje kolejne zaskoczenie. 1 euro to 0,6 jordańskiego dinara. Chwilkę grzebię w pamięci i nie przypominam sobie, w którym z odwiedzanych dotąd przeze mnie państw, jakaś waluta stała aż tak wysoko w stosunku do euro. Nie pamiętam. Nie jest, to oczywiście żaden problem, tylko trzeba się nieco przestawić przy porównywaniu cen, bo do tej pory aktualne ceny były zawsze jakąś tam wielokrotnością euro, a teraz już nie. Kupuję bilet na autobus za 3 dinary i wydaje mi się to niedrogo, tym bardziej, że transport z/do lotniska zawsze jest droższy niż ogólnie, ale jak sobie uświadamiam, że 3 dinary to 5 euro jestem już znacznie mniej zadowolony.

Centrum stolicy Jordanii, obserwowane najpierw zza szyby autobusu, a potem z pozycji wolno przemieszczającego się piechura, robi kolosalne wrażenie. Nie żeby powalało pięknością, czy niezwykłą architekturą. To raczej nie to. Powodem kolejnego tego ranka zdziwienia jest absolutnie zupełna inność wyglądu Ammanu w stosunku do wszystkich miast, nie mówiąc stolic, jakie do tej pory widziałem. Prawie dwu i półmilionowe miasto wydaje się w dalszym ciągu być wspomnianą już w Starym Testamencie osadą Rabbat Ammon, tyle tylko, że w ogromnym nieładzie rozrośniętą po horyzont na wszystkie otaczające je wzgórza. Idąc wąskimi uliczkami wzdłuż gęsto rozstawionych straganów wydaje mi się, że od czasów króla Dawida aż do połowy poprzedniego wieku niewiele się tutaj zmieniało. Handel czym popadnie od wieków pewnie był i jest głównym zajęciem mieszkających tu ludzi. Przegrana wojna z Egiptem w III wieku i zmiana nazwy na Filadelfię, późniejsze przejęcie miasta przez Nabatejczyków, którzy nadali miastu obecną nazwę Amman oraz wprowadzenie się do niego w połowie VII wieku Arabów nie przysporzyło miastu z pewnością tylu zmian ile utworzenie na terenach sąsiadującej Palestyny państwa Izrael. W przeciągu zaledwie kilku dekad za sprawą palestyńskich uchodźców, Amman rozrósł się bez ładu i składu z niewielkiego kilkudziesięciotysięcznego miasta do ponad dwu milionowego molochu i bardzo to teraz widać i czuć. Czuć przede wszystkim w nogach. Mam wrażenie, że idąc z trzy kilometry od przystanku autobusowego do hostelu, nie przechodzę ani razu przynajmniej stu metrowego płaskiego odcinka.

Szczęście, że chaotyczna, przez nikogo pewnie ani nie planowana, ani nie kontrolowana zabudowa miasta, oszczędziła nieliczne przetrwałe od antycznych czasów zabytki, dając przybyłym do Jordanii gościom powód by przed dalszą drogą w jej głąb w kierunku Petry (jednego z siedmiu cudów świata), zatrzymać się chociaż na chwilę w stromych progach stolicy. 

Zwiedzenie położonej wysoko nad miastem cytadeli, wzniesionej pod panowaniem arabskim w VIII wieku, kilku zabytków z czasów rzymskich, w tym tych najważniejszych: świątyni Herkulesa na wzgórzu obok cytadeli i bezpośrednio pod nią teatru z II wieku z widownią mogącą pomieścić ponad 6000 widzów, ruin pałacu Umajjadów z VII wieku, mocno zniszczonego przez trzęsienie ziemi w 749 roku, kilku meczetów ze strzelistymi minaretami w większości udostępnionych tylko muzułmanom oraz kilku galerii i innych fajnych miejsc, zajmuje mi nieco ponad pół dnia. Wieczorem przenoszę się z odległej przeszłości do teraźniejszości i nie bez satysfakcji włóczę się na oślep ulicami niezasypiającej stolicy Jordanii. Gdzieniegdzie głośnej i tłocznej, gdzie indziej cichej i pustej, ale wszędzie robiącej w dalszym ciągu spore wrażenie. Wędrówki po górzystym Amman są tym przyjemniejsze, że nieźle trzeba się nagłowić i naszukać odpowiednich, ukrytych między domami schodów by przedostać się z jednej dzielnicy do drugiej. Oczywiście można przemieszczać się też krętymi, opasającymi wzgórza, ulicami, ale to nie dostarczyłoby tyle radości, jak poszukiwanie ukrytych, przejść, schodów, podwórek i innych zakamarów, o obserwacji codziennego życia zza murami przyklejonych do stromych skał domów, nie wspominając.

Po dwóch dniach włóczenia się bez celu, ale za to z przyjemnością ulicami Amman, żegnam się z nadzwyczaj miłym gospodarzem hostelu, w którym nauczyłem się pierwszych arabskich słów, zarzucam na barki nieodstępujący mnie w podróży ciężar i już prawie jestem na zewnątrz, już dotykam klamki wyjściowych drzwi, gdy w drzwiach tych staje Ali. Ali to bardzo serdeczny, rozgadany, o wesołych oczach i usposobieniu Pakistańczyk mieszkający od kilkunastu lat w Niemczech w Münster, gdzie najpierw skończył studia, a teraz pracuje, jako inżynier. Znajomość języka niemieckiego oraz otwarte i przyjazne usposobienie poznanego w drzwiach nowo przybyłego do hostelu gościa, szybko doprowadzają do wymiany kilku zdań w ojczystym języku Goethego, co z kolei przemienia się w dłuższą rozmowę, a ta w nawiązanie nowej, niezwykłej znajomości. Niezwykłej, bo już po kilku minutach Ali posiadacz, właśnie wynajętego samochodu, proponuje mi dołączenie do jutrzejszej wyprawy nad Morze Martwe i kilku innych miejsc w głębi Jordanii, a ja takiej propozycji, nie tylko przez grzeczność, nie odmawiam. Od pierwszych minut po przylocie do Jordanii i Ammanu, kombinowałem jakby się dostać na Morze Martwe i sprawdzić czy faktycznie nie da się w nim zanurkować, ale nie dałem rady znaleźć niczego, ani nikogo, kto by mnie tam zawiózł. Jordania to jeden z tych krajów, który najwygodniej zwiedza się własnym środkiem lokomocji, a do tego trzeba mieć albo wyższy dzienny budżet, albo grupę kilkorga ludzi, którzy podzielą między siebie koszty. Ani jednego, ani drugiego nie mam, więc wycieczkę mad Morze Martwe odpuściłem i gdy już pogodzony z tym faktem zamierzam wyruszyć autobusem do Petry, los po raz kolejny w ciągu ostatnich dni zmienia mi plany i stawia przede mną Alego z samochodem. Tym razem, nie mam do losu pretensji. Nie zastanawiając się, odstawiam plecak, przedłużam o jedną dobę pobyt i umawiam się z Alim na piątą rano na śniadanie i jak najszybszy wyjazd.

Ali ma przygotowany dosyć napięty program. Dla niego najważniejsze są miejsca kultu tzn. kilka ważnych dla muzułmanów meczetów i miejsc pobytu wymienionych w Koranie proroków, znanych zresztą również chrześcijanom, bo występujących w Starym Testamencie jak np. Mojżesz, Eliasz, czy Jan Chrzciciel. Tak, tak to właśnie tutaj nad brzegami Jordanu i na pustynnych terenach dzisiejszej Jordanii można znaleźć wspólne ślady trzech największych religi świata i początków tego, co dzisiaj wymiennie zwiemy „naszą cywilizacją” lub „naszą kulturą”. Ja konsekwentnie oba, te pojęcia rozdzielam i różnicuję, chociaż nie tu i nie teraz czas się nad tym zastanawiać. Po prawdzie, to nie tylko o początkach naszej cywilizacji, ale o początkach naszego gatunku można by rozważać będąc na styku afrykańskiego i azjatyckiego kontynentu, bo którędy jak nie tędy wyruszyli około 100.000 lat temu z Afryki nasi przodkowie, pierwsi Homo Sapiens, by zasiedlić świat? No właśnie tędy.

Stojąc teraz rano przy samochodzie w centrum Amman i czekając na mojego towarzysza jordańskiej wędrówki niezmiernie jestem już ciekaw jak wyglądają owe tereny odwiecznych wędrówek ludów i zastanawiam się, czy ludzie przede mną też tak bardzo cieszyli się poznawaniem nowych stron świata?

Wyjeżdżamy jeszcze przed wschodem słońca, którego pierwsze promienie wyłaniające się zza wysokich gór, zastają nas już pod murami meczetu wybudowanego na miejscu, w którym podobno kiedyś mieszkał prorok Shuaib teść Mojżesza. Wydaje się, że jesteśmy sami. Nawet brama wejściowa jest jeszcze zamknięta. Jednak nie. Szybko dostrzegają nas mieszkający w meczecie strażnicy lub opiekunowie (nie bardzo rozumiem, o czym rozmawiają, bo rozmowa między nimi i Alim toczy się po arabsku) wpuszczają nas do środka, a gdy już obejdziemy wszystkie pomieszczenia łącznie z tym, w którym spoczywa sarkofag z prochami proroka, zostajemy zaproszeni na gorącą herbatę. Ta bardzo się nam przydaje. Jako, że jesteśmy sporo wyżej niż Amman, to i poranek jest tutaj znacznie chłodniejszy, a dodatkowo pogoda nam nie sprzyja i chyba zanosi się na deszcz, więc dobra, mocna, gorąca herbata spada nam dosłownie, jak z nieba.

Ciut cieplej robi się, gdy z wyżyn zjeżdżamy na poziom morza, a nawet mocno poniżej jego poziomu. Lustro wody Morza Martwego, położonego w tektonicznym rowie Jordanu znajduje się na najniżej położonym lądowym obszarze Ziemi na 437,6 m p.p.m. i ciągle się obniża. Nie ma zatem na co czekać – mówię do Alego, zanim morze obniży się tak nisko, że nie damy rady do niego wejść, musimy się pospieszyć i zrobić to czym prędzej. Najlepiej od razu – dodaję i rozglądam się za jakimś rozsądnym zejściem po stromym zboczu. Nie zważając na chmury, które nieco się rozrzedziły, ani na temperaturę, która nieco się podniosła, ale mimo wszystko nie jest temperaturą plażową, wciągamy kąpielówki, schodzimy wydłubanymi w skalnym nabrzeżu schodami do białej plaży i zielonego morza i dalej hop w jego głębiny. Faktycznie! Faktycznie głębiny wody nie da się ani wyczuć, ani określić, bo każdorazowa próba zanurkowania kończy się momentalnym wypychaniem ciała na powierzchnię i okropnym szczypaniem oczu. Zresztą nie tylko oczy mają problem z nadmierną ilością soli. Skóra też dziwnie reaguje na jej stężenie. Mimo, że kilka minut stoję pod prysznicem (te rozstawione są wszędzie przy zejściach do morza) to mam wrażenie, że nie potrafię jej z siebie zmyć, a całe ciało jest śliskie i szkliste jakby wypolerowane jakąś nieznaną substancją. Ta nieznana substancja to oczywiście sól. Zasolenie Morza Martwego jest tak wielkie, że nie tylko moja skóra, po krótkiej styczności z nim dziwnie reaguje, aczkolwiek nie są to reakcje w żaden sposób niebezpieczne lub nieprzyjemne, ale i cała nabrzeże, jakby nie dając sobie rady z jej nadmiarem, dziwnie wygląda. Zamiast piaskowych plaż wszędzie gdzie okiem sięgnąć są tylko grube i grubsze kryształy soli. Średnie zasolenie wód Morza Martwego to około 260 promili (na powierzchni 220 promili, a na głębokości 50 m już nawet 360 promili). Dla porównania średnie zasolenie Bałtyku to niespełna 7 promili.

Zabawę w nurkowanie w nasyconym roztworze solnym kończymy równie szybko, jak ją zaczęliśmy. Przed nami jeszcze kilka punktów do odwiedzenia, a dzień nawet tutaj, na Świętej Ziemi, nie chce być ani ciut dłuższy. Naturalnie wszystkich wymienionych w Starym i Nowym Testamencie oraz w Koranie miejsc nie zobaczymy, ale jaskinia, w której mieszkał prorok Eliasz, kilka ociekających złotem meczetów, a nade wszystko krajobrazy, które pewnie przez ostatnie dwa, trzy tysiące lat niewiele się zmieniły zupełnie mi wystarczają bym z łatwością mógł wyobrazić sobie, jak przed wiekami żyli i wędrowali tędy pionierzy naszej kultury.

Nie samym jednak Starym Testamentem żywią się turyści odwiedzający Jordanię. Oprócz miejsc kultu sporo tu także innego rodzaju ciekawostek, jak chociażby zobaczone przed chwilą Morze Martwe, lub wydrążone w skałach przez wodę i wiatr potężne wąwozy, w których archeolodzy doszukali się śladów życia nie tylko sprzed setek tysięcy, ale i dziesiątek milionów lat. Znaczy się nie tylko człowiek, ale i cała fauna obrała sobie jordański szlak, jako główną drogę rozchodzenia się po świecie.   

Ostatnie miejsce w trakcie naszej jednodniowej wycieczki jordańskimi zakamarkami, to zamek Karak, wspaniale obrazujący i łączący w czasie niezwykle zawiłą historię tych ziem.

Miasto Al-Karak utożsamiane jest z biblijnym Kir-Chareszet, chociaż w Biblii można znaleźć różne formy jego nazwy: Kir-Moab – Księga Izajasza, Kir-Chareset – Księga Izajasza (Iz 16,7), Kir-Chares – Księga Izajasza (Iz 16,11), czy Kir-Cheres – Księga Jeremiasza (Jr 48,31). Z kolei w epoce rzymskiej i bizantyjskiej miasto znane było jako Characmoba i wchodziło ono w skład prowincji Arabia. W połowie XII Payena le Bouteillera, lennika Królestwa Jerozolimskiego, wybudował w tym miejscu zamek, który stał się najbardziej znanym zamkiem Krzyżowców, a jego potęga i lokalizacja uczyniła zeń jedną z najważniejszych twierdz obronnych wschodniego skrzydła Królestwa Jerozolimskiego.

Sądząc po tłumach ludzi przechodzących zwodzonym mostem do wnętrza zamku, wydaje się, że i dzisiaj, po kilkuset latach, mimo militarnego upadku i stanu przypominającego raczej ruiny niż potęgę nie stracił on nic ze swojej popularności. Skoro tak, to i my dołączamy do tłumu miłośników średniowiecznych zamków i robimy to niemalże w ostatniej chwili.

W strugach deszczu, który goniwszy nas przez cały dzień dopadł nas w końcu w murach zamku Karak, zwiedzamy prawie biegiem ostatnie metry zamkowego dziedzińca i wracamy do Amman. Przyglądając się już z wnętrza samochodu, spadającym za szybą grubym kroplom rzęsistego deszczu, zamieniającym błyskawicznie suche ulice w rzeczne koryta, zastanawiam się czy ten obrazek to nie kolejna porcja szczęścia dołożona do kilkunastu zaserwowanych mi dzisiaj w ciągu ostatnich godzin. W końcu ilu ludzi ma szczęście przeżyć ulewę, która zdarza się niezwykle rzadko na suchym, pustynnym obszarze Jordanii? Ja mam i mimo, że omijając kałuże i wypatrując drogi między szybko poruszającymi się wycieraczkami, jedzie się niezbyt wygodnie, to jednak uczucie zadowolenia jakie mnie ogarnia w znaczny sposób to wynagradza.

Nazajutrz, podobnie do przedwczorajszego poranka, ponownie żegnam hostel, ponownie z plecakiem na ramionach naciskam na klamkę, lecz tym razem nikt za nimi nie stoi. Ali, dzisiaj skoro świt pojechał do Izraela, by i tam szukać śladów Proroków, a ja jadę do Petry by tam szukać dalszych przygód.   

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł