W drodze z Kos do Antalyi, a to dobre 200 km krętej drogi wzdłuż morza, kolejny raz przekonuję się, że w podróży najlepsze są podróże właśnie. Z przyklejonym do szyby nosem, z wywalonymi oczami i lekko podniesionym ciśnieniem (autobus na 180 stopniowych zakrętach nad głębokimi urwiskami, zbyt często i zbyt blisko podjeżdża do barierki, przy tym nie ma zwyczaju hamować, przyspieszając pewnie nie tylko mój puls) przyglądam się nadzwyczaj urokliwym krajobrazom Tureckiej Riviery i jak zwykle w takich chwilach utwierdzam się w przekonaniu, że świat jest nieskończenie piękny. Obrazy przeplatane: błękitnymi falami morza z groźnie wyglądającymi białymi grzywami, zielonymi liśćmi palm, lekko kołysanymi wiejącym od morza zefirem, portowymi miasteczkami, ubarwionymi przystaniami z kolorowymi, znużonymi nocnymi połowami łodziami, skalistymi wierzchołkami drapiącymi chmury i obsypanymi gdzieniegdzie śniegiem, niczym anielskim puchem jeszcze wyższymi górami, wpadają jeden po drugim do mej głowy i nim znikną za horyzontem, pozostawiają w niej trwały ślad. Jak ja lubię te przejazdy autobusem, pociągiem, samochodem, motorem lub czymkolwiek, kiedy poza obserwowaniem świata nie mam nic innego do roboty. I byłoby wręcz idyllicznie, gdyby nie jedna myśl. Od wczoraj krąży mi po głowie myśl i niczym czarna, gradowa, listopadowa chmura zwiastująca załamanie pogody, wróży nadejście kłopotów. We wczorajszych wiadomościach podano, że po terrorystycznym ataku w Stambule armia turecka zbiera swoje siły i grupuje się wzdłuż granicy z Irakiem i Syrią, a tamtędy ma właśnie przebiegać moja wyznaczona droga do Indii. W Gaziantep, następnym moim docelowym miejscu po Antalyi, eksplodowały nawet wczoraj dwie rakiety, dając mi jednoznacznie znak, że póki, co w ten rejon nie ma się co pchać. A ja muszę się teraz jakoś do tego ustosunkować i coś postanowić. Iść albo nie iść – oto jest pytanie, na które szukam odpowiedzi, nie mogąc się zrelaksować oglądaniem umykających za oknem pejzaży. Jakby tego było mało, to jeszcze dochodzi krytyczna sytuacja w Iranie, spowodowana protestami przeciwko władzy nierespektującej praw człowieka, która z biegiem czasu miast się stabilizować, raczej się zaostrza i prowadzi w kierunku wojny domowej. A przecież by dojść do Indii muszę przejść przez Iran. Następne pytanie. Nastąpny brak odpowiedzi. Iść – podpowiadają emocje. Nie iść protestuje rozsądek. Wprawdzie jeszcze dzisiaj rano, przed wyjazdem postanowiłem sobie, że z odpowiedzią na pytania, co i jak i ewentualnie którędy, poczekam do przyjazdu do Antalyi, ale wiecie jak to jest. Umysł raz zatruty złymi myślami nie odpuści i będzie tak długo męczył, tłamsił i ściskał, aż się ich pozbędzie, a do tego potrzeba czasu. Czasu, którego nie chcę tracić, przyglądając się pięknu świata, przeto jeszcze mocniej przyciskam nos do szyby, jeszcze mocniej otwieram oczy i z całych sił staram się nie myśleć o tym, co będzie, tylko koncentruję się na tym, co jest.

Tym bardziej, że właśnie dojechałem do Antalyi i jak zwykle w nowym miejscu muszę się szybko ogarnąć, znaleźć przyzwoity nocleg, zrzucić plecak i rozejrzeć po okolicy. Nocleg znajduję bardziej niż przyzwoity, niedaleko morza, ale też nie w ścisłym turystycznym centrum, czyli tak, jak lubię najbardziej. Okolica jest niezła, praktycznie wszystko, co potrzebuję: sklepy, bary a nawet pralnie mam pod nosem. Nic tylko zadomowić się na dłużej – przechodzi mi przez głowę, gdy wracam z pierwszego spaceru nad morze i nie zdaję sobie sprawy jak bardzo ta myśl jest prorocza.

Przed zapadnięciem zmierzchu pozwalam wrócić moim zmartwieniom. Zanim zacznę nad nimi deliberować, być może całą noc, chcę je nieco posegregować i poukładać. Dylemat – którędy dostać się do Indii zostaje dalej nierozwiązany, a ja, mimo że dwoję się i troję, nie mogę się zdecydować. Iść, czy nie iść, a jeżeli iść to którędy. Północnym szlakiem przez Gruzję i dalej Uzbekistan, Kirgistan i w dół do Pakistanu na razie nie pójdę, bo za zimno. Tę drogę obrałem już na powrót z Indii, latem. Prosto przed siebie, czyli tak jak chciałem przez Iran, Pakistan – nie pójdę, bo niebezpiecznie, czy nie??? Lecieć samolotem nie chcę, bo cóż mi to za podróż przez świat siedząc w samolotowym fotelu? Odpada. No to jak? Wraz z upływającymi wieczornymi godzinami, czując powoli emocjonalny kompost i intelektualną zgniliznę w głowie, niepozwalającą na szybką, krótką decyzję, po raz kolejny odkładam podjęcie jej na później. Pewniakiem na rano. Znam siebie i wiem, że najlepsze pomysły nawiedzają mnie rano. Rzeczywiście – rankiem, na pozostawionym wieczorem umysłowym nawozie, niczym na żyznej glebie kiełkuje pomysł, który jeszcze przed śniadaniem rozwija się w cudowny kolorowy kwiat, a decyzja wymagająca długiego namysłu zostaje podjęta w jednej chwili. Już wiem! Pójdę przez Półwysep Arabski do Omanu lub Emiratów Arabskich (Dubaju), a stamtąd, jako że tam loty są najtańsze, faktycznie polecę do Indii samolotem. Przez morze, można. Przez morze i tak się jakoś muszę przedostać, więc tu mi samolot nie psuje podróżniczych priorytetów, a nowo wymyślona droga przez zupełnie nieznane rejony, dobrze to rekompensuje. Jedyny mankament, który jak kolec na łodydze bujnie rozwiniętego kwiatu, nieco mnie kłuje, to przeprawa do Jordanii przez Syrię, w której też trwa wojna. Trudno – jakieś kompromisy muszą być – decyduję i wyszukuję w Internecie połączenia powietrznego między Antalyą i Ammanem. To tylko kilkaset kilometrów, więc tak naprawdę dobry żabi skok. Są. Najtańszy bilet mam dokładnie za tydzień. Kupuję. Jeszcze tylko wypełniam wnioski na e-wizę do Jordanii i Arabii Saudyjskiej i z ulgą zamykam ten rozdział.

Zostaje mi teraz tylko czekać. A czekanie w Antalyi z pewnością nie może kojarzyć się z nudą. Nawet gdyby przyszło mi tu spędzić kilkanaście dni lub kilka tygodni, nie miałbym powodów by narzekać. Rzut oka na mapę miasta i okolic, trochę wiadomości z internetowej informacji turystycznej i już mam wyznaczone szlaki i zaznaczonych kilka ładniejszych miejsc. Zresztą z tymi ładniejszymi miejscami to jak ze smaczniejszymi posiłkami w luksusowej restauracji – niewiadomo, na co się zdecydować. Tu po prostu wszystko jest tak ładne, jak tam pyszne. W antycznej Attalei nie brak pamiątek z czasów, kiedy około roku 150 przed Chrystusem, pod wodzą króla Pergamonu (pamiętacie Pergamon sprzed kilku dni?) Attalosa II założono miasto, a jak dołożyć te z późniejszych czasów, zwłaszcza bramę Hadriana z II wieku n.e., charakterystyczny minaret Yivli, czy słynną historyczną część miasta, Kaleici przy starym rybackim porcie, a dzisiaj jachtowej przystani oraz różnorodne ukształtowanie terenu, bo część miasta spoczywa na zboczach wysokich klifów, a część u ich podstaw nad morzem, to łatwo zrozumieć jak bardzo i jak często w trakcie spacerów po Antalyi przenoszę się w czasie i przestrzeni.

Skonsumowawszy w ciągu pierwszych dwóch dni główne dania i przystawki, nie pozostaje mi nic innego, jak skoncentrować się na deserach, których wybór też jest nie wąski. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście te najsłodsze, które uwielbiam najbardziej, czyli odległe o kilka godzin marszu wodospady. Połykam je w całości. Następnie zabieram się za długą szeroką plażę łącznie z wędrówką do niej urwistymi ścieżkami wysuniętych nad morze klifów. Mniam. A gdy nieco się przesłodziwszy potrzebuję odrobiny wytrawnego wina, kieruję swe kroki do dużego i na oko dobrze wyposażonego muzeum. Wprawdzie odkąd w muzeach zacząłem dostrzegać zabawki mego dzieciństwa znacznie ograniczyłem wchodzenie do nich, a jak po raz któryś natknąłem się na eksponaty, z których sam korzystałem będąc już młodym człowiekiem, to całkiem się na tę instytucje obraziłem i przestałem w ogóle do niej zaglądać. Tutaj jednak robię wyjątek. To muzeum z antycznymi artefaktami, więc wierzę, że to co zobaczę za drzwiami w żaden sposób nie przypomni mi nic z mojego, no co tu ukrywać, coraz dłuższego życia i wchodzę. Faktycznie – zawartość muzeum można degustować długo i powoli, jak dobre greckie wino.

Najsmakowitsze kąski kilkudniowego pobytu w Antalyi zostawiam sobie jednak na koniec. Poranne i wieczorne przedstawienia, serwowane przez wschodzące i zachodzące nad zatoką słońce, to jak łyżka miodu do i tak już mocno słodkiego menu. Po zachodniej stronie zatoki roztaczają się wysokie, gdzieś tam nawet ośnieżone góry, które w zależności od pory dnia albo są złote, albo czerwone. Natomiast po wschodniej stronie rozciąga się wzdłuż morza długi park, którego alejki, prowadzone wysokim nadbrzeżem znakomicie nadają się do obserwacji tych zjawisk. Najpierw tuż przed siódmą rano wynurzające się z lewej strony słońce przepięknie oświetla leżące naprzeciw wzgórza, potem, gdy jest już nieco wyżej dachy starego miasta, by w końcu odbijając się od lustra wody, oprzeć się o bujające w porcie jachty. Po całodniowej wędrówce, to co rano było złote powoli przemienia się w czerwień potem w głęboką purpurę, by za chwilę pogrążyć się w ciemnościach i kazać mi czekać do następnego świtu. Nie bez przyjemności towarzyszę słońcu w jego zarówno porannych, jak i wieczornych iluminacyjnych spektaklach z niedowierzaniem obserwując zmieniające się pod ich wpływem oblicze ziemi. Magia.

Kilka dni to mało – by móc do syta najeść się smakołykami serwowanym w stolicy Turyckiej Riviery. Dłużej jednak nie mogę. Po pierwsze nie chcę umrzeć z obżarstwa, a po drugie już jutro odlatuje mój samolot do Ammanu w Jordanii. Ciekaw jestem czym tam mnie poczęstują.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł