Czyżby do mojej pasji poszukiwań wodospadów, doszło nowe, równie pociągające hobby – zdobywania punktów widokowych? Taka myśl nachodzi mnie, gdy wysiadłszy z autobusu w Fethiye pierwsze, co robią, to rozglądam się wkoło, szukając jakiejś góry, wzniesienia lub szczytu, z którego mógłbym podziwiać piękne krajobrazy miasta i okolic. Niestety nic takiego nie zauważam. Miasto też nie wydaje się tak przytulne i kolorowe jak poprzedni Dalyan, nie wspominając o pokoju, który znajduję kilkaset metrów od dworca. Właściwie, to tym razem pokój znajduje mnie. Już na dworcu podchodzi do mnie starszy jegomość w podniszczonej kurtce i czapce na bakier i proponuje lokal. Zobaczyć nie szkodzi – myślę i wchodzę do równie, jak kurtka podniszczonego samochodu. Nie jest najgorszy. Jest mały balkon, szerokie łóżko i nawet możliwość korzystania z kuchni, a że cena po odjęciu kilku stów też pasuje, to biorę i jestem prawie zadowolony. Na drugi rzut oka, Fethiye też robi się jakby ciut sympatyczniejsze i pewnie mógłbym być zadowolony bez przysłówka prawie, ale… No właśnie, problem w tym, że po Dalyan i mieszkaniu w domku z pomarańczami przed wejściem, znacznie mi się podniosła skala porównawcza i dużo trudniej będzie mnie zadowolić.
Na szczęście zadowolenie przychodzi. Przychodzi i to szybciej niż się spodziewam. Wystarczy trzeci, a zaraz po nim czwarty i piąty rzut oka na miasto w trakcie długiego spaceru i jakże mocno zmienia mi się perspektywa. Najpierw trafiam na podobne, do tych z Dalyan grobowce z II-IV w. p. n. e., z tym, że tutaj można do nich podejść, a do niektórych nawet wejść do środka. Ich usytuowanie na wysokich skałach i okazały z nich widok na miasto dodaje im dodatkowej atrakcyjności, a mnie podnosi poziom zadowolenia, o co najmniej kilka kresek. Następnie wędrówka po starych dzielnicach i ruiny średniowiecznego zamku wybudowanego w XV w., prawdopodobnie przez rycerzy z Rodos, podnoszą go jeszcze bardziej, a osiągnięcie kilku widokowych punktów z najwyżej położnych nad miastem miejsc, winduje go tak wysoko, że nic mi już właściwie do szczęścia nie trzeba. Zejście do jachtowego portu, ruiny rzymskiego teatru, obiad przy rzece i zakosztowanie się w codzienności, prawie dwustutysięcznej Fethiye, to już tylko miły dodatek.
Miły, ale nie najmilszy. Znacznie milej, a nawet cudownie, robi się następnego dnia, gdy w poszukiwaniu ładniejszych widoków wybieram się w wyższe partie gór. Nie przeczuwając jeszcze aż tak wielkiej, momentami, nawet przerażającej przygody, wysiadam z autobusu w oddalonym od Fethiye o 15 km Ölüdeniz i najpierw łagodnie, asfaltem mijam ostatnie zabudowania i ruszam asfaltową drogą wzwyż, wzwyż i coraz bardziej wzwyż. W ostatniej malutkiej osadzie, już na sporej wysokości pierwszy i jedyny szyld informuje że do punktu widokowego pozostało 3,5 km. To już nie daleko, z tym, że tu kończy się asfalt przechodząc najpierw w bruk, potem w szuter, aż w końcu w leśną ścieżkę i muszę czasem uważać by jej nie zgubić. W newralgicznych punktach, gdzie ścieżki się rozchodzą, trzymam się drogowskazu „Szlak Licyjski”. Zupełnie nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że jest to jeden z najbardziej znanych turystycznych szlaków świata, ale niedługo się o tym dowiem i opowiem o nim jeszcze kilka słów.
Na razie nieświadom, za jakimi strzałkami podążam dochodzę do miejsca, w którym muszę od niego nieco odbić, wspiąć się na niewielkie wapienne wzniesienie i ujrzeć to, co ujrzeć się spodziewałem, aczkolwiek nie w takim rozmiarze. Przede mną roztacza się niewątpliwie jeden z najpiękniejszych widoków, jakie do tej pory dane było mi oglądać w Turcji, a i w szerokim świecie nie często się takie zdarzają.
Po kilku minutach dech, zaparty niesamowitymi widokami i górskim podejściem, wraca do normy, oczy przyzwyczajają się do cudownych pejzaży, nogi przestają drżeć, kawę wypiłem, ze zdjęć się wypstrykałem, więc byłaby pora wracać. Wracać? Dokąd? Do Fathiye, do pełnego aut i ludzkiego gwaru miasta? Nie! Wprawdzie do plaży zejść się nie da, bo strome skalne zbocze nie pozwala nawet spojrzeć w dół, a co dopiero po nim iść, ale może jeszcze z kilka: dwa, trzy kilometr przejdę licyjskim szlakiem pozostając dłużej w naturze i bajecznych krajobrazach? – zastanawiam się, zwijając powoli prowizoryczny biwak. Czasu mam aż nadto, słońce i leciutki wiatr już dawno wysuszyły moją przepoconą bluzkę, więc nad czym tu dumać. Idę.
Nie przechodzę nawet 500 metrów, a moja szybka decyzja zostaje sowicie wynagrodzona słupkiem z trzema strzałkami skierowanymi w trzy kierunki. Prosto i do tyłu – wiadomo; Szlak Licyjski. Najbardziej frapuje mnie ta trzecia skierowana w dół w kierunku morza- Ölüdeniz 2 km.(!) Kamienista ścieżka prowadząca stromo w dół nie zachęca do pójścia nią, a pierwsze spadające spod stóp kamienie nawet odradzają. Z kolei strzałka jasno informuje, że od plaży dzielą mnie tylko 2 km, a skoro tak to musi tu być jakieś przejście i nadająca się do przejścia droga. Jeżeli nie sprawdzę, to się nie dowiem, a szczerze powiem, że widok w dole morza i plaży okropnie mnie do tego motywuje. Z początku nie jest nawet najgorzej. Co jakiś czas dostrzegam kamienne ludziki (kilka kamieni poukładanych jeden na drugim), które w takich kamienistych terenach wyznaczają szlak. Cóż jednak z tego, kiedy już po kilkudziesięciu metrach kręcenia się miedzy krzewami, głazami i osuwającymi się co rusz kamieniami, idąc za „ludzikami” dochodzę do przepaści, w której głąb nawet nie chcę patrzeć. Chyba jednak pomyliłem drogę. Wracam i faktycznie w pewnym miejscu ludziki ustawione są w dwóch kierunkach. W tym, z którego przyszedłem i w lewo, którego nie zauważyłem. Idę w lewo. Ku mojemu zdziwieniu, a i radości droga nie jest już tak stroma. Pewnie ścieżka okala górę i gdzieś dalej doprowadzi do łagodniejszego stoku – myślę z nadzieją przeskakując z kamienia na kamień. Nic z tych rzeczy. Po kilkunastu minutach dochodzę tu gdzie już byłem, czyli do skalnego cypla na szczycie, którego znajduje się punkt widokowy. Powyżej jest droga z licyjskim szlakiem. Już teraz wiem, dlaczego nie szedłem w dół. Po prostu do plaży można dojść pewnie i z punktu widokowego i ze szlaku licyjskiego, dlatego kamienne drogowskazy w pewnym momencie się rozdzieliły, lub patrząc z drugiej strony, spotkały. Znowu wracam i znowu dochodzę do przepaści. Tym razem rozglądam się nieco dokładniej. Faktycznie! Za metrowej wysokości skalną ścianką, z której trzeba zeskoczyć – jak się dobrze przypatrzeć, można zauważyć wśród kamieni, lekkie wyżłobienie będące chyba ścieżką. Metrowy skok w dół, nad kilkuset metrową przepaścią już jeży mi włosy na ciele, a to jeszcze nic w porównaniu z tym, co czeka mnie dalej. Po raz pierwszy w życiu dostrzegam prawdę w twierdzeniu, że wraz z wiekiem wzrasta odczuwalny lęk wysokości i dzieje się to akurat w momencie, gdy usilnie próbuję wyszukać twardego gruntu pod stopami stawiając kolejny i kolejny krok nie patrząc jednocześnie w dół. Patrzeć pod stopy i jednocześnie nie patrzeć w dół, to niełatwe zadanie. Jedno szczęście, że zakole łączące nad przepaścią dwie prawie pionowe skały nie jest zbyt długi i pokonawszy je podpierając się rękami, a czasem po prostu czołgając, mogę ponownie spojrzeć przed siebie i w dół na nieco bliżej już falujące morze, i odetchnąć z ulgą pełną piersią. Do tej pory często wstrzymywałem oddech. Dalej idzie już jak znacznie łatwiej. Znaczy kamienie w dalszym ciągu obsuwają się spod nóg, a droga jest dalej stroma i nieoznaczona, ale co to jest w porównaniu z tym sprzed chwili. Z uśmiechem na ustach, choć z trzęsącymi się kolanami dochodzę w końcu do normalnej drogi. Drogą do plaży. Plażą do morza. A w morzu, zrzuciwszy uprzednio jeno buty i w spodniach, i w spoconej koszulce, zanurzywszy się chwilkę i ochłodziwszy ździebko, ponownie nabieram wigoru i radości.
Zanim przyjedzie autobus i zabierze mnie z powrotem do Fethiye mam sporo czasu. Spacerując w te i z powrotem szeroką plażą, suszę mokre ubranie, regeneruję siły, podziwiam szybujących między niebem, a morzem lotniarzy i przede wszystkim kilka razy z niedowierzaniem spoglądam na stromą, skalistą, porośniętą ostrymi krzewami, górę, z której zaledwie przed chwilą przyglądałem się malutkim niczym mrówki ludziom, a teraz sam się do nich zaliczam.
Kas
W stosunku do Kas, następnego zaznaczonego na żółto na mojej mapie, niewielkiego, liczącego niespełna osiem i pół tysiąca mieszkańców, nadmorskiego miasteczka, nie mam zbyt wielkich oczekiwań. Wprawdzie leży ono na terenie antycznego miasta Antiphellos, czyli z pewnością i tu znajdą się jakieś licyjskie pozostałości. Jednak po grobowcach w Fethiye i Dalyan i po starożytnych ruinach w Kaunos, czegóż mogę jeszcze oczekiwać? Wprawdzie i tutaj lazurową zatokę otaczają strzeliste wierzchołki skalistych gór, z których z pewnością roztaczają się niesamowite widoki. Jednak po przeżyciach na czubkach poprzednich gór, czy mogę oczekiwać czegoś więcej? Wprawdzie malutkie Kas, to w większości ładne, położone na stoku, hotele i pensjonaty, z pewnością z równie ładnymi pokojami, ale czy po pobycie w dwupiętrowym domku z balkonem, przed którym rosły pomarańcze, a z okna malował się widok na rzekę i górę z licyjskimi grobowcami, mogę oczekiwać czegoś lepszego? Raczej nie.
A może w tym nieoczekiwaniu tkwi metoda? Może i mniej się oczekuje tym większą radość sprawiają niespodzianki? Jeszcze zanim zrzucam plecak, zanim zmywam z siebie kurz i trud podróży z Fethiye, trafia mi się coś zupełnie nieoczekiwanego. Cudowny pokój! Tym razem zamieszkam w ładnie, nowocześnie wykończonym pokoju, w biało niebieskim budynku nad brzegiem morza, z którego, z ogromnego tarasu, roztacza się fascynujący widok na falujące wody Śródziemnego Morza i na dwie nieduże, ale leżące bardzo blisko wyspy. Te wyspy to Grecja. Będąc, zatem w Azji, spokojnie popijając poranną kawę, będę mógł się przyglądać jak Europa budzi się do życia, a wieczorem oddawać się rozkoszy obserwowania, znikającego za nią, a może w niej, słońca. Pokój spokojnie konkurować może z tym z Dalyan, a nawet może go trochę przebija. To samo tyczy się okolicy, która z antycznym teatrem, malowniczym rynkiem, jachtowym portem, kaskadową zabudową na stromym zboczu dorównuje urodą tym widzianym wcześniej. Dokładając do tego kilka wbijających się w morze półwyspów, które znakomicie można spacerując okrążyć, napawając się przy tym idyllicznym krajobrazem, upiększonym pochowanymi w malutkich zatokach, złocistymi plażami, można zaryzykować tezę, że jest tu ładniej niż tam. Tego się nie spodziewałem, bo sądziłem, że tam już było najładniej.
A co z malowniczymi widokami rozciągającymi się z wierzchołków wysokich gór? Skalne skały są tu naprawdę bardzo wysokie i pewnie dałoby się na nie wdrapać, ale po przedwczorajszej przygodzie z przeprawą nad przepaścią, nawet w ich kierunku nie zaglądam. Zdecydowanie wolę długi spacer po płaskim terenie wzdłuż jednego i drugiego półwyspu. Do czasu. Mimo wszystko długo nie potrafię odwracać wzroku od pionowej skalistej ściany sterczącej tuż za ostatnimi zabudowaniami i powiewającej na jej czubku flagi. Flaga, nie tylko jak magnes przyciąga mój wzrok, ale też jasno tłumaczy, że da się tam wejść. Z nieukrywaną satysfakcją przekonuję w końcu sam siebie, że trzeba to sprawdzić. Przedłużam o kolejny dzień pobyt, biorę kije, wodę i lekki prowiant i ruszam na zwiad.
Tuż za główną drogą, oddzielającą miasto od gór, dosyć szybko znajduję wąską, kamienistą krętą i wydaje się bardzo trudną do przejścia ścieżkę, pnącą się stromo między kolczastymi krzakami. Hm? Jej widok zdecydowanie odbiera mi poranny entuzjazm, tym bardziej, że zadzierając głowę i spoglądając na kamienny stromy szczyt, powracają jeszcze niezapomniane obrazy sprzed dwóch dni i gęsia skórka znowu pokrywa ciało. Chyba odpuszczę, przekonuję sam siebie. Tym bardziej, że tuż obok jawi się alternatywa. Nieopodal, znacznie łagodniej, aczkolwiek nie w tym samym kierunku biegnie w górę asfaltowa droga. Znaczy dokądś prowadzi. Nie pójdę wprawdzie na szczyt, z którego powiewa flaga, ale pójdę w górę, a idąc w górę muszę mieć po drodze jakieś ciekawe widoki – kombinuję i zamieniam wędrówkę skalistą ścieżką na spacer asfaltową drogą w nieplanowanym kierunku.
Zgodnie z przewidywaniami im jestem wyżej, tym ładniejsze wynurzają się z coraz bardziej odległego morza krajobrazy i gdyby nie to, że nagle droga odbija w przeciwnym kierunku, mógłbym nią iść jeszcze długimi godzinami. Jednak skręcając i zamykając mi możliwość cieszenia się pięknymi widokami w dole nie przerywa marszu w górę. Zgubiwszy morze, opieram wzrok na szczytach otaczających mnie gór i rozumiem, że coś się kończy, żeby coś mogło się rozpocząć. Nowy zupełnie inny krajobraz: górzysty, przykryty wiszącymi nisko białymi obłokami, poprzecinany dolinami i przełęczami, namawia by nie zmieniać kierunku i iść dalej przed siebie. No to idę.
Po raz ostatni odwracam się, by jeszcze raz rzucić okiem na cudowny, ale znikający za ostatnim zakrętem, widok morza, wysp i zatok i …i kątem oka dostrzegam, że na drodze nie jestem sam. Kilkaset metrów za mną ktoś idzie. Miejscowy to nie jest. Miejscowi nie chodzą tylko jeżdżą samochodami. Widzę, że ma mały plecak, znaczy turysta. Może tak jak ja zrezygnował ze wspinaczki kamienistym szlakiem? Zwalniam. Turysta z małym plecakiem, pierwszy i jedyny człowiek, którego widzę odkąd opuściłem Kas, dogania mnie, mija, mówi – hi. Odpowiadam – hi i gdyby teraz nie padło sakramentalne w takich momentach – where are you from? (skąd jesteś?), pewnie nic by się nie wydarzyło. Ale się wydarzyło, bo po zadanym pytaniu pada zupełnie nie oczekiwana odpowiedź – I’m from Poland. Słyszę i nie wierzę. Na takim odludziu, w dalekiej Turcji spotyka się dwóch ludzi i obaj są akurat z Polski? To naprawdę niesamowite – myślę i szybko odpowiadam I’m from Poland too i przechodzę na nasz język rodzinny.
Michał, tak nazywa się mój nowy znajomy, jest niemniej zaskoczony, a że równie jak ja długo wędruje samotnie, przeto języki szybko nam się rozwiązują i dalsza droga upływa w atmosferze niekończącej się rozmowy. To teraz właśnie dowiaduję się szczegółów o szlaku licyjskim, którym od kilku tygodni wędruje Michał. Jest na świecie grupa ludzi, która każdą sposobność i okazję poświęca na wędrówki znanymi światowymi szlakami, a że szlak licyjski do takich należy, a Michał zalicza się do takiej grupy, przeto właśnie, dlatego teraz, tutaj, wędruje obok mnie. Przy okazji dowiaduję się, że w trakcie mojej wędrówki przez świat kilkakrotnie wędrowałem takimi znanymi szlakami nie mając zielonego pojęcia, że po części również zaliczam się do grona deptaczy znanych tras. Oczywiście żadnego nie przeszedłem od początku do końca, jak Michał, ale gdzieś tam w Patagonii, w Nowej Zelandii, czy w Stanach Zjednoczonych zdarzyło mi się kilka kilometrów przejść, jak się okazuje światowej rangi szlakami. Do takich, no może nieco niższej rangi, ale też chętnie odwiedzanych przez światowych piechurów są dwa szlaki w Polsce. Szlak Beskidzki ciągnący się od Ustronia do Bieszczad i Szlak Sudecki biegnący przez Kotlinę Kłodzką i dalej przez Sudety. Ten pierwszy jeszcze w latach osiemdziesiątych przeszedłem cały, a ten drugi, jako że prowadzi przez Polanicę Zdrój, w której czasowo się zatrzymałem, pewnie też niedługo poznam w całości – już rodzi mi się w głowie plan. Teraz natomiast po raz drugi, a może trzeci, maszeruję Szlakiem Licyjskim (nazwa bierze się od antycznej nazwy krainy Lycia) i gdyby nie to, że spotkałem Michała, nie wiedziałbym, że to taka turecka perełka.
Znaczy się szlak, nie Michał. Aczkolwiek? Może i Michał, to też perełka spotkana po drodze? Tak nam się fajnie idąc rozmawia i rozmawiając idzie, że nawet nie zauważamy, jak szybko dochodzimy do skrzyżowania, na którym nasze drogi mają się rozejść. Michał swoim szlakiem skręca w lewo w kierunku Fethiye, ja w prawo do małej wioski i dalej do Kas. Pamiątkowe selfie na rozstajach dróg, ręka, ręka i …aaaa – mówi Michał, a w tym przeciągniętym a, słychać, że nie chce się jeszcze rozstawać. Idę dalej z tobą. Dobrze się gada, dobrze się idzie, więc po co psuć, a co mam przejść dzisiaj, przejdę jutro – stwierdza i po chwili dalej maszerujemy razem. Najpierw jednak przerwa na kawę. Michał ma wszystko, co trzeba, a ja mam kubek 😉
Jak słuszna jest to decyzja okazuje się już po chwili. We wiosce Cukurbag znajdujemy drogowskaz, który prawdopodobnie wskazuje nie zaznaczoną na mapie ścieżkę do Kas. Decyzja jest szybka i prosta. Zamiast iść dookoła nudnym asfaltem decydujemy się na nierówną kamienistą, ale znacznie ciekawszą ścieżkę. Może dwa, może trzy kilometry przebijamy się przez mokradła skacząc z kamienia na kamień (prawdopodobnie kiedyś płynęła tędy rzeka). Michał mówi, że szlak licyjski w większości właśnie tak wygląda. Kilka razy stajemy by w jakikolwiek sposób zorientować się czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku (ostatni strzałka wskazująca kierunek to ta widziana we wsi). I w końcu dochodzimy tam, dokąd dojść nie planowaliśmy, ale niezmiernie jesteśmy losowi wdzięczni, że nas tu przyprowadził. Powiewająca przed nami flaga i niesłychanie piękny widok, porażający wszystkie pięć zmysłów, a może nawet i ten szósty (?) niewątpliwie wskazują, że dotarliśmy od tyłu do punktu widokowego, który od kilku dni przykuwał moją uwagę i na który nie miałem odwagi wspinać się stromym, kamienistym podejściem. Ot, to już druga całkiem niespodziewana historia w przeciągu kilku godzin. Michał równie uradowany wspaniałym odkryciem jak ja, nie może się napatrzeć i nafocić przecudnych, ba najcudowniejszych znalezionych do tej pory widoków i mimo, że spędzamy na górze bardzo dużo czasu, to obydwaj nie mamy ochoty z niej schodzić.
Po pierwsze, bo widoki przykuwają nas do miejsc, a po drugie, bo żeby nie wracać nudną i daleką drogą asfaltową, decydujemy się na zejście po kamieniach odkładając to na jaj najpóźniej. Niepotrzebnie. Ukryta po głazami i miedzy krzewami stroma ścieżka prowadząca jak gdyby do piekła, tylko z pozoru wydaje się diabelnie trudna. W rzeczywistości jest tak wytyczona, że w żadnym momencie włosy nie stają dęba, stopy nie zsuwają się po kamieniach, a pokonanie jej nie trwa dłużej niż kilkadziesiąt minut. W górę z pewnością byłoby trudniej i dłużej, ale spokojnie dałoby radę. Sęk w tym, że gdybym o tym wiedział, nie poszedłbym asfaltem, nie spotkał Michała i nie widział tego, co widziałem z drugiej strony gór. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak powiadają mądrzy ludzie, a na dowód, że to prawda idziemy z Michałem do centrum miasta na zasłużoną kolację.
Następnego dnia Michał idzie dalej walczyć z licyjskim szlakiem, a ja zostaję jeszcze jeden dzień w Kas, żeby w spokoju przyjrzeć się niepokojącym zawirowaniom politycznym, które być może zmuszą mnie do ponownego przeanalizowania planów i ewentualnej korekty. Nie mogąc jednak nic sensownego wymyśleć, postanawiam ominąć ostatnie żółte punkty z mojej mapy, (nie czynię tego z żalem, bo tyle emocjonujących wrażeń i pięknych miejsc odwiedzonych dotąd na Tureckiej Riwierze całkowicie mnie zaspakaja) i czym prędzej dostać się do Antalyi. Tam podejmę ostateczną decyzję, co i jak robić dalej.
Co za historia! 🙂
Ciekawe.Zazdroszcze .Pozdrawiam.