Anuradhapura, to kolejne święte miasto na mapie Sri Lanki, które pragnę odwiedzić. To że na całej wyspie w dalszym ciągu trwają procesje związane z pełnią księżyca i w jej kierunku, po krętych i zniszczonych drogach przesuwa się sznur samochodów, autobusów, motorów, rowerów, tuk tuków i pieszych pielgrzymów, sprawia, że jedzie mi się do niej strasznie długo i słowo strasznie jest tu jak najbardziej uzasadnione. Jednak świadomość, że oddalone o 250 km na północny wschód od Colombo, miasto było pierwszą stolicą, jeszcze nie Sri Lanki, ani nawet nie Cejlonu tylko syngaleskiego buddyjskiego państwa, które rozwinęło się i kwitło w latach 200 p.n.e., do 1200 n.e., sprawia, że telepiąc się po dziurawych drogach, smażąc okrutnie w niemiłosiernym słońcu, jadę w jego kierunku z ogromnymi nadziejami w sercu.

Po raz kolejny nic z tego. Nadzieje nadziejami, a realia realiami. Nie, żeby w Anuradhapurze było jakoś bardzo brzydko, lub zupełnie nieciekawie. Nie, ale moje oczekiwania dotyczące istniejącego prawie 15 stuleci miasta są znacznie większe. Myślałem, że resztki cywilizacji powstałej po podboju wyspy przez Indusów, pod wodzą Sinhali w początkach VI wieku p.n.e., będą znaczniejsze, że pozostałości po założonym przez niego pierwszym na wyspie państwie (nazwane od jego imienia państwem syngaleskim), znakomitsze, a ślady po pierwszej stolicy, rozwijającej się od III w p.n.e., do XI w.n.e., bogatsze. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mojemu rozczarowaniu nie jest winne miasto lub to, co po nim pozostało tylko moje w stosunku do niego oczekiwania, które jednak nie wzięły się znikąd. Według legendy początek miastu miała dać mniszka buddyjska Sanghamitta przywożąc i ofiarując królowi Devanampiyatissowi, oprócz wielu bogatych darów, gałąź ze świętego drzewa Bodhi, pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. Te dziwnie brzmiące imiona, dary i postać Buddy niczym czarodziejska różdżka momentalnie przeniosły mnie w krainę 1001 nocy i właśnie takich pałaców, ogrodów i baśniowych doznań oczekiwałem. Nic takiego tu nie ma i to mnie nieco rozczarowuje, ale tylko do czasu, bo jak wspomniałem nie wina to miejsca tylko mojej wyobraźni i oczekiwań, które powoli koryguję. Bądź, co bądź pierwsza stolica Sri Lanki Anuradhapura została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO. I będąc w jej okolicy koniecznie trzeba ją odwiedzić.

Koryguję powoli, bo realia są takie, że wysiadłszy z autobusu na jakimś zakurzonym placu, nie bardzo nawet wiem, w którym kierunku ruszyć by znaleźć cokolwiek z minionych epok, nie mówiąc o ich bogactwach i wspaniałościach.  Wokół mnie oprócz kurzu, żaru i kilku małych zacienionych barów nie ma doprawdy nic. Pielgrzymi pewnie mają swoje ścieżki, turyści w zdecydowanej większości zwiedzają takie miejsca w zorganizowanej formie i tylko tacy samotni easy riderzy jak ja, mają od początku nieco przechlapane. Sytuację ratuje zagadnięty kierowca tuk tuka zwanego tutaj motorykszą. Za pewną opłatą, proponuje obwieść mnie swoją trzykołówką po najważniejszych historycznie miejscach, a i przy okazji, nieco o nich poopowiadać. Szybko dobijamy targu, ustalamy cenę i trasę, szybko chowam się w cieniu na tylnej kanapie mojego nowego środka transportu i na szczęście jeszcze szybciej wyjeżdżamy poza obręb zakurzonego placu.

Ruiny, zabytki, świątynie i parki Anuradhapury można objeżdżać lub obchodzić w dowolny sposób, bowiem cały ogromny teren starożytnego miasta poprzecinany jest siecią krzyżujących się z sobą ścieżek i nie ma znaczenia czy zacznie się zwiedzanie od północy, południa, wschodu czy zachodu. Oczywiście wszystko to po uprzednim wykupieniu biletu w jednej ze stojącej przy każdym wejściu kas. My zaczynamy od południa, czyli od chyba najstarszej części miasta, po której zostają jedynie ślady fundamentów lub wychodzące nieco ponad ziemię ruiny. Mój przewodnik nie popędza i nie stresuje. Opowiada cokolwiek łamanym angielskim, a ja równie łamanym angielskim próbuję coś zrozumieć. Potem zatrzymuje się, pozwala mi dowolnie długo spacerować między kamieniami – tymi mniejszymi ułożonymi kilkaset lat temu przez człowieka i tymi większymi postawionymi znacznie wcześniej przez naturę, po czym rusza do następnego miejsca.

Cały czas jest podobnie. To znaczy, mój przewodnik jedzie, opowiada, zatrzymuje się daje mi czas na zwiedzania i znowu jedzie i znowu się zatrzymuje itd. Tylko obiekty, przy których się zatrzymujemy zaczynają się zmieniać i coraz bardziej od siebie różnić. Miejscami nawet mój sceptycyzm ustępuje coraz większemu zadowoleniu i chociaż do euforii jeszcze mu daleko, to przy niektórych stanowiskach jestem bardzo kontent, że tutaj przyjechałem. Najładniejsze miejsca to niewątpliwie świątynie: Mirisaweti – ta wzniesiona przez króla Dutugemuna, ze znajdującym się w środku refektarzem, a w nim olbrzymim korytem, do którego jednorazowo wchodziło 1000 porcji jedzenia, czy największa świątynia Dźetawanaram, o średnicy u podstawy 113 m., wysokości kopuły na 112 m. i wspaniałych fasadach z postaciami tańczących kobiet, dzieła króla Mahaseny. Tego samego, który stworzył, czy raczej kazał stworzyć, następną atrakcję starożytnej Anuradhapury, największy sztuczny zbiornik wodny – Minneriya.

Natomiast do najciekawszych miejsc zaliczyłbym dwa, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Pierwsze to królewskie ogrody ze świątynią Isurumunija pochodzące z III w.p.n.e., z okresu panowania Dewanampii Tissy. Biała świątynia, do której wchodzi się po stromych schodach, robi wrażenie przylepionej do skały i w pewnych momentach aż strach po niej chodzić, a stojące przy wejściu rzeźby i płaskorzeźby (w tym słynna „Kochankowie z Isurumunii) dodają całości magicznej otoczki.  

To drugie najciekawsze, a zarazem najważniejsze miejsce, to świątynia przy drzewie Bodi (Bo). Drzewo Bodi to figowiec, pod którym Sidhattha Gotama (przyszły Budda) siedział i medytował tak długo dopóki nie doznał oświecenia. Jak już wspomniałem w III w. p.n.e. buddyjska mniszka Sanghamitta przywiozła na wyspę gałązkę owego drzewa, dając jednocześnie początek nie tylko pierwszej stolicy państwa, ale i buddyjskim praktykom trwającym do dzisiaj. Szczególnie w czasie pełni księżyca, którą właśnie mamy, miejsce przy i pod drzewem Bo, oblegane jest przez setki, a nawet tysiące modlących się pielgrzymów. Nie chcąc zbytnio przeszkadzać w ich religijnych praktykach, obchodzę tylko świątynie z wszystkich stron, pstrykam kilka pamiątkowych zdjęć i wracam do czekającego przy wyjściu mojego motorykszarza i przewodnika w jednej osobie.

Czas zwiedzania starej części starożytnej stolicy Cejlonu dobiega końca. Było dużo dla ducha, to teraz najwyższy czas na ciało. Ostatnie miejsce, dokąd udaję się wynajętą na prawie cały dzień trzykołówką, przy okazji zwiedzając trochę nowocześniejszą część miasta, to przydrożna tak zwana garkuchnia. Uwielbiam jej smaki, zapachy i swojską atmosferę. Często w takich barach, tradycyjne lankijskie (lub wietnamskie, tajlandzkie, indonezyjskie lub takie, w jakich stronach południowej Azji się właśnie jest) jedzenie podaje się na palmowym liściu bez sztućców. Je się zazwyczaj rękami lub pałeczkami. Tutaj, jak na byłą stolicę przystało mam full wypas – talerz, łyżka, widelec i super obiad. Jestem już okropnie głodny. 😉

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł