Mapa Sri Lanki, z zaznaczonymi miejscami wartymi odwiedzenia, w cudowny sposób ułatwia mi planowanie trasy wokół wyspy. Jedyne, nad czym muszę się zastanowić to, w którą stronę ruszyć. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli najpierw na północ w góry, do starożytnych miast i na pola herbaty, a potem w dół nad morze z piaszczystymi plażami i wysokimi palmami, czy odwrotnie? Najpierw kąpiel i wylegiwanie się w piasku, a potem zwiedzanie? Długo się nie zastanawiam. Wybieram pierwszą opcję. Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, że sprawdziłem połączenia autobusowe i pociągowe i najłatwiej będzie mi się dostać do leżącego na północy Kandy. Po drugie, pół żartem, pół serio, bo trwa jeszcze świąteczny czas, a jako że Kandy uważane jest za święto miasto Buddyzmu, to niech święta kończą się w świętym miejscu, bez znaczenia, której wiary. I w końcu po trzecie, bo uczono mnie, że zawsze lepiej najpierw zrobić, co trzeba, a potem odpoczywać niż odwrotnie. A, że nie wątpię, że w trakcie zwiedzania Sri Lanki nieźle się napracuję i napocę, zwłaszcza, że słońce znowu zaczęło mocno przypiekać, (temperatury w ciągu dnia zbliżają się do 40 stopni, a góry, po których będę chciał przejść kilkanaście kilometrów też pewnie dadzą mi w kość) przeto zacznę od tego, co trudniejsze.

Po kilku godzinach jazdy rozklekotanym, kolorowym autobusem, wysiadam na małym, zatłoczonym dworcu autobusowym w Kandy, stolicy Centralnej prowincji Sri Lanki, liczącej ździebko pond 120.000 mieszkańców. Niezbyt wiele, jak na południowo azjatyckie standardy. Skąd, więc ten tłok? Coś mi się wydaje, że większość kręcących się dookoła ludzi, to nie tutejsi, tylko przybywający do miasta ze wszystkich stron wyspy i nie tylko, pielgrzymi. Dla wyznawców Buddyzmu Kandy to święte miejsce i chyba przez cały rok, a zwłaszcza w porze pełni księżyca, która będzie właśnie dzisiejszej nocy, nie ma tu spokoju. Pielgrzymi przybywający do Świątynia Zęba, w której przechowuje się ząb Buddy (o której za chwilę napiszę), zapełniają wszystkie ulice, tak szczelnie, że gubię się w tłumię, tracę orientację i bardzo długo szukam swojego zarezerwowanego wcześniej hostelu, co przy górzystej topografii miasta i wspomnianemu wcześniej upale sprawia, że absolutnie nie zachowuję się jak święty, mimo, że jestem w świętym miejscu. Przeklinając siarczyście pod nosem, spocony i zmęczony kręcę się jak mucha w szklance lemoniady, szukając jakiejkolwiek wskazówki. W końcu po 2, może 3 kilometrach, ją mam. Mój hostel, a jakżeby inaczej, leży na wzgórzu po drugiej stronie miasta! Wiem, wiem – to nieodłączny mój towarzysz Murphy go tam postawił. Według jego prawa, jak coś idzie źle, to musi iść źle do końca. No cóż – 7 lat wspólnej podróży nauczyło mnie, że jak Murphy się uprze to nie ma rady, więc już nie narzekając srogo, pokonuję następnych kilka kilometrów pnąc się mozolnie pod górkę i w końcu znajduję to, na co kląłem od ponad 3 godzin, a teraz już od kilku minut bardzo sobie chwalę.   

Jako, że hostel usytuowany jest na górce, to widok z niego mam znakomity. Odsapnąwszy trochę, patrząc w dal na zielone wzgórza i w dół na położone nad niewielkim jeziorem miasto, już planuję kolejną wędrówkę. Tam, z dala nad zielonym poszyciem sąsiedniej góry wynurza się kamienna głowa Buddy. Tam muszę iść. Dalej, na następnej górze rysuje się smukła wieża, pewnie jakiejś świątyni. To też chcę zobaczyć.  W dole centrum miasta, dokąd zmierza zdecydowana większość ludzi, gdzie nad jeziorem stoi pałac, a w nim sławny ząb. To też chcę odwiedzić i od tego chyba zacznę. No i jeszcze może tam i tam i jeszcze tam…. Nie wiem czy wszędzie dam radę, chociaż zostanę tutaj ze dwa, a może nawet i trzy dni.  

Zanim jednak wyjdę najpierw muszę się zapoznać z moim nowym miejscem zamieszkania, zająć jedno z kilku stojących w wielkiej hali łóżek, ździebko ochłonąć i trochę odpocząć. Warunki ku temu mam znakomite. Duży taras nad zieloną połacią drzew, skrzeczące wokół papugi, wspaniałe widoki, zimny prysznic, a nade wszystko wygodne łóżko, drewniany stół pod palmowym liściem i dosyć szybki Internet. Chyba nie tylko będę tu sobie odpoczywał po trudach obskakiwania okalających miasto pagórków, ale może i uda mi się napisać jeden lub dwa artykuły i podzielić się na blogu zdjęciami z kilku ostatnich dni? Zobaczymy.

W centrum Kandy, oprócz wymienionego pałacu z zębem Buddy (Dalada Maligawa), znajduje się jeszcze kilka innych równie ciekawych miejsc. Muzeum Narodowe eksponujące regalia i inne przedmioty z czasów przedkolonialnych, łaźnie królewskie, drewniany pawilon z rzeźbionymi kolumnami z drewna tekowego, Muzeum Słonia Radży z wypchanym słoniem, który prowadził procesje Esala Perahera do 1988 roku, Muzeum Archeologiczne, Królewskie Ogrody Botaniczne, rezerwat leśny – Udawatta Kele Sanctuary, kamienny fort, stary cmentarz i w końcu oczywiście bazary i wąskie uliczki między starymi kolonialnymi zabudowaniami – to wszystko miejsca, na które chciałbym, choć przez moment rzucić okiem. Nie marnuję, więc czasu. Szybki zimny prysznic, butelka wody do kieszeni i już znowu jestem na drodze, którą przed chwilą przeklinałem, a teraz błogosławię, bo nie dość, że jest z górki to w dodatku prowadzi do nowej przygody.

Przygoda z miastem, jego ścisłym i szerszym centrum, okazuje się nie tak wspaniała, jak sobie wyobrażałem. Pierwsza porażka to oczywiście największa atrakcja miasta, czyli ząb. Ząb Buddy sprowadzony na Sri Lankę, jak podają źródła, w roku 313 przez zbiegłą z Indii księżniczkę Hemamalę, stanowi, od tego czasu, najcenniejszą relikwię wyspy i nic dziwnego, że kolejka Lankijczyków i turystów z całego świata, ustawia się już od samego rana, by za kilka dolarów i mnóstwo straconego w kolejce czasu, móc go, choć przez sekundę zobaczyć. W końcu jest to chyba najcenniejszy ząb na świecie. I ja ustawiam się w kolejce. Zanim jednak docieram do kasy rezygnuję. Szkoda mi czasu. Z tego, co się dowiedziałem ząb można zobaczyć z odległości kilku metrów i to tylko przez kilka sekund, bo napierający z tyłu tłum nie pozwoli zatrzymać się przy nim dłużej. Nie! To zdecydowanie nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej wolę spacer po okolicy, po lasach, ogrodach, fortach, cmentarzach i tych wszystkich miejscach gdzie jest znacznie spokojniej i zdecydowanie bardziej magicznie.

Spacer po mieście, między jego ładnymi, ładniejszymi i najładniejszymi zabytkami dosyć szybo wyprowadza mnie poza jego mury. Z dala od świętujących pielgrzymów, miejskiego gwaru i tego całego harmidru, na zalesionych okolicznych wzgórzach, poza zbawiennym cieniem i spokojem znajduję znacznie ciekawsze niespodzianki niż te w królewskich pałacach. Położone na szczytach gór chłodne świątynie, niewyobrażalnie wielkie posągi Buddy, cudowne krajobrazy i fantastyczny zachód słońca nad położonym u moich stóp miastem, to najwspanialsza nagroda za całodniowy trud wędrowania w ponad 40 stopniowym upale.

Jakby radości z odnalezienia ukrytych w górach, skarbów było mało, to ni stąd ni z owąd spotykam jeszcze coś, a raczej kogoś, kto sprawia mi jeszcze większą radość. I to spotykam podwójnie. Najpierw moje ścieżki krzyżują się z mieszkającą od kilku lat na Sri Lance, Polką Gracją z dziećmi: Salwadorem i Kleopatrą. Wiecie, jaka to przyjemność spotkać w lesie na Sri Lance kogoś, kto mówi do swoich, tutaj urodzonych dzieci, po polsku? Ogromna. Nie może być inaczej by nie pójść razem na soczek z owoców do pobliskiego baru, nie pogadać, nie pośmiać się i nie powymieniać się przeżyciami. Sporo dowiaduję się o życiu między Lankijczykami, o problemach i radościach dnia codziennego na cudownej dla turystów, ale niekoniecznie dla mieszkańców, wyspie. Gracja, jeżeli czytasz te słowa, to serdecznie Cię i Twoje dzieciaki, w tym miejscu pozdrawiam.

Na tym nie koniec niezwykłych spotkań z niezwykłymi ludźmi. Wyobraźcie sobie, że tutaj w Kandy spotykam osobę, z którą od kilku lat wędruję przez świat, mniej więcej tymi samymi ścieżkami, tylko w innym czasie. Czasami jedno z nas jest bardziej z przodu, potem z tyłu i dotąd nie udało się nam spotkać. Dopiero tutaj, po z górą pięciu latach, a może, to już prawie sześciu, los przyprowadził nas równocześnie w to samo miejsce i w końcu mamy okazję nie tylko na Facebooku, ale w realu, twarzą w twarz, wymienić się przeżytymi w świecie przygodami. Asia znana z bloga jak „Somosdos”, lub „Samotnie z dzieckiem podróżująca mama” lub po prostu Joanna Nowak, wyjechała w 2014 roku z 10-miesięczną córeczką Gają (dzisiaj Gaja to już duża dziewczynka mówiąca biegle w trzech językach) w samotną podróż przez świat i do tej pory ją prowadzi. Wyleciała z Polski do Peru dokładnie w tym samym czasie, kiedy i ja byłem w Peru i od tamtej pory, co jakiś czas słyszę – „a wiesz niedawno była tu taka dziewczyna z Polski z małym dzieckiem”, lub coś w tym stylu. Tak było w Peru w Oxapampie u Agaty, w Ekwadorze w Quito, W Gwatemali, gdy po sobie wchodziliśmy na wulkan San Pedro, w Meksyku gdzie mieszkaliśmy niespełna 60 km od siebie, ja w Puerto Morelos, a Asia w Tulum, na Filipinach, na których byliśmy w tym samym czasie, ale na przeciwległych jej krańcach, w Laosie płynęliśmy krótko po sobie w tym samym miejscu Mekongiem, w Malezji o mało, co nie wpadliśmy na siebie w najstarszej na świecie dżungli Taman Negara i Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie jeszcze odcisnęliśmy koło siebie stopę na glinie, piasku, czy łące, by w końcu dotrzeć razem na Sri Lankę do Kandy. Niesamowita sprawa. Naturalnie opowieściom, wspomnieniom, rozmowom o dalszych planach nie ma końca i gdyby nie to, że równie szybko i niespodziewanie jak się spotkaliśmy równie szybko musimy się rozstać, to pewnie do teraz byśmy gadali. Jeszcze tylko wspólnie przespacerujemy się wokół pałacu (Asia nie odpuszcza i staje w kolejce do zęba), potem na wzgórze z patrzącym z wysoka na miasto Buddą i już znowu każde z nas rusza w przeciwną stronę. Asia, gdy jej opowiedziałem o spotkaniu z Gracją umawia się z nią przez telefon na spotkanie i ma nadzieję dłużej u niej zakotwiczyć, a ja następnego dnia ruszam dalej na północ do byłej stolicy Cejlonu Anuradhapury.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł