Rok 2020 zaczął się nieco inaczej niż planowałem. Oczywiście o tych wielkich zmianach, czyhających tuż za rogiem w sąsiednich Chinach, które za kilka miesięcy pokrzyżują plany całego świata, na razie jeszcze nic nie wiem. Moja natenczas mała zmiana planu polega na tym, że z Bangkoku na Sri Lankę, miast pierwszego stycznia w południe, wylatuję drugiego, późnym wieczorem. Co za tym idzie do Colombo stolicy (jak jeszcze wtedy mniemałem) Sri Lanki, mojego 43 państwa w trasie dookoła świata, przylatuję nie wieczorem, a w środku nocy i bardzo mi się to nie podoba. Nie, żeby mi to bardzo przeszkadzało, ale po prostu w ogóle nie lubię tułać się nocami, a w nowym państwie, w nowym otoczeniu, to już szczególnie.
Podróż dawno nauczyła mnie, że w nowych państwach, zwłaszcza tuż po przekroczeniu granicy, trzeba bardzo uważać by nie zapłacić tzw. frycowego, a jeżeli dzieje się to w nocy, to ryzyko zapłacenia takowego znacznie wzrasta. Zanim się człowiek zorientuje, jaki jest przelicznik i gdzie najlepiej wymienić pieniądze (na lotniskach przeważnie najdrożej, aczkolwiek nie zawsze) ile, co kosztuje i jak się w nowym kraju poruszać, to już straci kilkanaście dolarów, a gdy wszystko wkoło zamknięte i nie ma się, kogo zapytać, to może być i kilkadziesiąt. Taki był mój pamiętny start w Buenos Aires przed sześciu laty, gdy też z powodu przełożenia lotu, przyleciałem w środku nocy i na dzień dobry Buenos nie było takie Buenos (dobre). Taksówkarz orżnął mnie na dobre 30 euro, a i mało brakowało bym pierwszą noc w „świecie” spędził pod chmurką. Tym razem nie jest jednak tak źle. Czujnie wymieniłem już w Bangkoku pozostałe tajlandzkie Baty na lankijskie Rupie, więc problem szukania kantoru i ewentualnego oszustwa przy wymianie odpada. Pozostaje mi jedynie dostać się w miarę tanio i bezpiecznie do centrum. Oferta, jak zwykle w każdym południowo azjatyckim kraju jest bogata. Można spod samego terminalu wziąć taksówkę, ale to najdroższy, choć najszybszy i najpewniejszy sposób. Można przejść kawałek dalej i poszukać tańszych, niekoncesjonowanych taksówek, choć te nie zawsze są bezpieczne. Można też poszukać autobusu, lub innego publicznego środka lokomocji, co chociaż czasem bywa trudne, to z reguły jest najtańsze i najbezpieczniejsze. jednak w nocy rzadko na takowe można liczyć. Pozostają jeszcze, szczególne popularne w Azji, tzw. mototaxi, czyli podróż z bagażem na tylnym siedzenie skutera, lub nieco droższe tuk-tuki. Po mojej wywrotce w Kambodży, z plecakiem w środku kałuży, tego pierwszego raczej unikam. No i oczywiście można też iść pieszo. Często tak czynię, gdy odległość do hostelu nie przekracza 5-7 km i gdy chodników i ulic nie pokrywają egipskie ciemności, a tym razem tak właśnie jest. Wąski sierp księżyca i nieco rozgwieżdżone niebo skąpo oświetlają drogę, a do hostelu jest ponad 20 km, przeto ta możliwość zdecydowanie odpada. Autobusu oczywiście o tej porze nie ma, więc z szerokiego, wydawałoby się wachlarza możliwości, pozostaje mi tylko jedno. TUK-tuk. Z trudnością pakuję do środka mój plecak i siebie (wejścia są wąskie i niskie zdecydowanie niedostosowane do europejskich lub amerykańskich wymiarów) i nieco skulony czując na twarzy powiew miłego nocnego chłodu ruszam w kierunku centrum stolicy Sri Lanki, Colombo. Następną godzinę spędzam wniewygodnej pozycji, wytężając wzrok, by dojrzeć cokolwiek w ciemnościach lankijskiej nocy, wdychając spaliny z wiszącej tuż pode mną wydechowej rury, słuchając ledwo dyszącego, sprawiającego wrażenie, że za chwilę zdechnie silnika i obijając się, to głową w dach, to tyłkiem w twarde siedzenie i licząc wszystkie podskoki na mocno dziurawej drodze. Ot – normalne życie w trasie.
Na miejscu w hostelu Backpack Home stay 44, nieco z boku głównej ulicy, jest znaczne lepiej. Znacznie wygodniej i przestrzenniej. Mimo późnej pory czeka na mnie miła obsługa, dostaję przydzielone łóżko w schludnej sześcioosobowej sali, zrzucam ciężki plecak, biorę prysznic i padam pod nowym niebem w nowej części świata,
Zanim przejdę do zwiedzania i poznawania Sri Lanki, zwaną czasami Łzą Indii, (gdy się spojrzy na mapę, na ogromne terytorium Indii i małą pod nim wysepkę, faktycznie można dostrzec małą spływającą z kontynentu do oceanu łzę) i jej stolicę, muszę wpierw załatwić to, co praktycznie zmusiło mnie by drogę do Indii zacząć właśnie od leżącej tuż opodal Sri Lanki. By dostać się do Indii potrzebuję wizę, a jak twierdzą dobrze poinformowane źródła najłatwiej i najszybciej otrzymać ją właśnie w Colombo. Toteż rano pierwsze kroki (jak zwykle idę pieszo, chociaż licznie mijające mnie autobusy świadczą, że transport publiczny na Sri Lance lub przynajmniej w Colombo nie jest najgorszy) kieruję w stronę indyjskiej ambasady. Faktycznie wypisywanie formularzy, robienie zdjęcia itd. idą sprawnie i po kilkunastu minutach jestem gotowy. Wizę mogę odebrać za trzy dni. Mam zatem trzy dni by powłóczyć się nieco po mieście.
Już pierwszego dnia orientuję się, że trzy dni to za mało. Zostanę dłużej – myślę, zapuszczając się w coraz odleglejsze zakątki miasta i nie mogąc nacieszyć się jego różnorodnością kolorytem, zapachem i smakiem. Spragniony egzotyki turysta znajdzie tu wszystko, co dusza zamarzy, a że moja marzy i marzy od dawna, toż szybko zabieram się do dzieła i szukam.
Pierwsze, co znajduję, to uwaga – pułapka. Tak jak w większości mocno turystycznych zakątków świata, tak i tu miejscowi w różnorodny sposób próbują wzbogacić się na turystach. Nie zawsze elegancki. Wprawdzie większość, zarówno tutaj jak gdzie indziej, stara się po prostu zarobić sprzedając bardziej lub mniej potrzebne pamiątki, oferując usługi przewodnicze, otwierając bary, sklepy lub hostele, pozując do zdjęć itd., itp., ale są i tacy, którzy starają się wyciągnąć kilkanaście dolarów w mniej godziwy sposób i na nich trzeba uważać. W każdym zakątku są to oczywiście inne, raz mniej, raz bardziej wyrafinowane sposoby, ale każdy zmierza zawsze do tego samego celu – obskubać żółtodzioba. Pamiętacie, jak po raz pierwszy przyleciałem na Bali w Indonezji i próbowano mnie zrobić przy wymianie pieniędzy „na szufladkę”? Opisywałem to w jednym z artykułów. W Chinach z kolei modne jest robienie „na herbatkę” Mnie to wprawdzie nie spotkało, ale słyszałem od zaprzyjaźnionych podróżniczek (Asi i Joli), że młoda para zaprosiła je do kawiarni na herbatę w celu poprawienia konwersacji w języku angielskim, po czym para się ulotniła, a Asi i Joli został do zapłacenia rachunek równy butelce szampana w dobrej paryskiej restauracji. A tutaj? Tutaj nabierają „ na słonie”. (Nazwy pułapek na: szufladkę, herbatkę, czy słonie, wymyślam sam, więc mogą one nie funkcjonować w ogólnym obiegu). Już pierwszego dnia, w drodze do centrum, zaczepia mnie dobrze ubrany, mówiący płynnie po angielsku Lankijczyk i z bardzo gościnnym wyrazem oczu informuje, że właśnie w pobliżu za kilka minut rozpocznie się pokaz słoni, którego nie sposób będąc w Colombo nie zobaczyć, a że cały pokaz, to taka miejscowa, niekomercjalna impreza, więc zupełnie za darmo. Hm – gdzie jest hak w takim razie? Skoro nie chce mi sprzedać biletu, to na czym chce zarobić?- myślę i słucham dalej. – Wprawdzie jest to niedaleko, ale ceremonie rozpoczyna się za kilka minut, więc trzeba się spieszyć i najlepiej podjechać tuk-tukiem – kontynuuje, zapraszając mnie do właśnie zatrzymującego się obok trójkołowca. Nie, nie dziękuję pięknie – odpowiadam, czując swąd nosem. Wolę iść pieszo. Nie mam pieniędzy na tuk-tuka. Znajomy nie daje za wygraną i oferuje, że koszt dowozu bierze na siebie, bo akurat też jedzie w tym kierunku. No dobra jedziemy, zgadzam się ulegając namowom i coraz bardziej rozbudzonej chęci zobaczenia lokalnej imprezy ze słoniami. Po chwili mój uroczy Lankijczyk prosi kierowcę by się zatrzymał, bo on już tu mieszka, a ja dosłownie mam jeszcze jechać kilkaset metrów i też będę na miejscu. OK., to ja też tu wysiądę i dalej przejdę się pieszo – odpowiadam, wyskakując równocześnie na chodnik. Kierowca widząc, co się święci wyciąga do mnie rękę po zapłatę, a suma, jaką żąda obaliłaby nie tylko mnie, ale wszystkie wyimaginowane, tańczące podobno gdzieś za rogiem słonie. Myślę, że helikopterem byłoby taniej. Jedno szczęście, że wysiedliśmy razem i żądania kierowcy mogę scedować na współpasażera, który jak łatwo się domyśleć szybko coś tam wyjaśnia i tak samo jak szybko się znalazł, tak samo szybko się gubi. Tuk-tuk odjeżdża, a ja wdzięczny moim przeczuciom – w końcu po kilku latach włóczęgi po świecie nie jestem już takim żółtodziobem, zostaję wprawdzie bez słoni, ale za to z nienaruszonym portfelem i nowym doświadczeniem. Jeszcze kilkukrotnie dzisiaj i w ciągu następnych dni będę namawiany na pokaz słoni, odbywający się tuż, tuż obok i teraz za każdym razem grzecznie odmawiam – mówiąc Thenk you very much, bat I have already been. Nie wiem czy to poprawnie po angielsku, ale działa. Zagadujący mnie mężczyźni odchodzą momentalnie z trochę zdziwionym spojrzeniem – jak byłem, skoro pokazu słoni nie ma, nie było i prawdopodobnie nigdy ie będzie 😉
Po takim doświadczeniu, już na spokojnie nie spiesząc się, o własnych nogach, a czasami miejskim autobusem zwiedzam to wszystko, co Colombo ma do zaoferowania, a jest tego całkiem sporo.
Zaczynam oczywiście od: Independence Memorial Hall i leżący przy nim Independence Square. Potem jest cudowna Świątynia Gangaramaya, następnie słynny Jami Ul-Alfar Mosque, i dalej Temple of Sri Kailawasanathan Swami Devasthanam Kovil, Colombo Fort Railway Station, Viharamahadevi Park, Colombo Lotus Tower, Lighthouse Clock Tower, Colombo Lighthouse. Przy tych wszystkich spaniałościach nie zapominam oczywiście o halach targowych, miejskich zatłoczonych uliczkach i przydrożnych barach z szybkim jedzeniem. Między meczetami, hinduskimi i buddyjskimi świątyniami napotykam naraz chrześcijańską szopkę i robię Ooo! Nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież trwa jeszcze okres bożonarodzeniowy, a stojący przed licznymi supermarketami Mikołaje zdają się to potwierdzać, ale muszę przyznać, że figurki naszych świętych w sąsiedztwie Boga Wisznu, Boga Śiwy, Bogini Śakti, uśmiechniętego Buddy lub modlących się muzułmanów wyglądają, co najmniej zaskakująco.
Gdy po dwóch dniach obchodzenia ogromnego centrum Colombo, mam już dosyć miejskiego gwaru i ruchu, uciekam na peryferie. Nad morze. Nad morze gdzie jedynie od czasu do czasu przejeżdżający między zamieszkałymi domami pociąg, przypomina, że i tu toczy się życie, aczkolwiek znacznie wolniej. Tutaj czas odmierza kolejna złapana na wędkę ryba, świst zbliżającego się pociągu, lub uroczy zachód i wschód słońca. Tutaj jest cudnie. Tutaj jeszcze wrócę.
Wizę do Indii otrzymałem, tak jak chciałem i …. i kupiłem bilet na samolot, ale nie na jutro, ani na pojutrze tylko na… za trzy tygodnie. Tak! Tak mi się tu spodobało, że błędem byłoby opuszczać ten piękny kawałek ziemi bez zajrzenia w jego głąb, a mapa Sri Lanki sfotografowana w jakimś napotkanym biurze podróży, dość dobrze mi podpowiada, w jaki sposób to zrobić.
Witek jak czytam Twoje komentarze to czuję jakbym sama włuczyła się po tych miejscach.
Pozdrawiam
Nieźle się uśmiałam :))
Fajnie,fajnie.