Nadszedł czas, by obrać kierunek do ostatniego już miasta na mapie mojej wędrówki po południowym Peru…
Z Puno wyjeżdżam do Arequipe, podobno jednego z najpiękniejszych miast w tej części świata. Docieram tu jak zwykle wcześnie rano, ale tym razem nie mam problemu z wybraniem i znalezieniem hostelu. Asia poleciła mi „Home sweet home”, gdzie parę dni temu mieszkała z Jolką. Hostel znajduję szybko. Jest rzeczywiście bardzo sweet, a że znajduje się tylko siedem przecznic od głównego placu – Plaza de Armas, przeto nie tracąc czasu od razu podążam do centrum. No i faktycznie jest pięknie. Gdzieś kiedyś słyszałem, że Arequipe nazywana jest wśród Peruwiańczyków Białym Miastem i teraz stojąc na środku placu Broni, wiem dlaczego. Dookoła, a jak się domyślam dalej też, wszystkie budynki tzn. katedra, ratusz, sukiennice i cała reszta wybudowane są z białego kamienia, bogato wyrzucanego przez otaczające miasto wulkany. Sam rynek, po którym spaceruje mnóstwo ludzi (miasto liczy ponad 800 tys. mieszkańców), ozdobiony jest wysokimi, uginającymi się pod pustynnym wiatrem, palmami oraz kwitnącymi na niebiesko jacarandami. Wystarczy zadrzeć głowę do góry, by w oddali, spoza zielonych palm dostrzec białe kopce wulkanicznych szczytów wznoszących się tutaj na ponad 6 tys. metrów.
Robiąc zdjęcia z pierwszego piętra nad sukiennicami mam wrażenie, że fotografuję olbrzymi pokój gościnny i w duchu przyznaję rację tym, którzy twierdzą, że może nie cała Arequipe jest najpiękniejszym miastem Ameryki Południowej, ale plaza de Armas jest takim miejscem na pewno.
Nie umiem oderwać wzroku od przepięknego rynku, ale gnany ciekawością co do dalszej części miasta zbieram się w końcu i ruszam. Najpierw do leżącego na przeciw katedry muzeum historycznego. Tutaj kolejna niespodzianka. Nie dość, że samo muzeum zawiera bogatą kolekcję eksponatów, to na dodatek połączone jest z wystawą współczesnego malarstwa. Całość wystawiona jest w salach muzealnych, na balkonach i w krużgankach a nawet na wewnętrznym podwórku. Mam wrażenie, że w samym muzeum mógłbym spędzić spokojnie cały dzień. Niestety nie zamierzam w Arequipe pozostawać aż tak bardzo długo, toteż poświęcam na muzeum ze dwie godziny i pędzę dalej. Przede mną perełka sztuki sakralnej z 1698 roku – niesłychanie piękny kościół Jezuitów Iglesia de la Compania. Tutaj też spędzam sporo czasu, po czym przenoszę się na drugą stronę placu do katedry wpisanej od roku 2000 na światową listę kulturowego dziedzictwa UNESCO. Do katedry, w której Jan Paweł II w czasie swojej pielgrzymki do Peru w 1985 roku uczynił błogosławioną Sor Ana de los Angeles; z czego Arequipijczycy do dzisiaj są bardzo dumni, a przyznanie się do bycia z Polski – soy de Polonia – wywołuje bardzo pozytywne wrażenie, o czym przekonuję się na własnej skórze.
Biegam jeszcze trochę po ulicach i uliczkach zapędzając się hen poza centrum i ze zdumieniem stwierdzam, że wszędzie jest ładnie. Nie znajduję slamsów ani poniszczonych domów, nie widać śmieci ani brudu. Za to jest wiele skwerów, parków, w których jest gwarno i wesoło. Co rusz napotkać można kogoś siedzącego z maszyna do pisania, czekającego na zlecenie przepisania lub napisania jakiegoś tekstu. Pierwszy raz spotykam się z tego rodzaju usługami. Pucybutów naturalnie spotykam w każdym mieście na każdym rogu, ale pisarzy…! Jestem bardzo mile zaskoczony, ba jestem pod wielkim wrażeniem tego miasta.
Powoli wracam do hostelu – jutro początek końca karnawału. Trzeba oszczędzać nogi na jutrzejsze tańce. W drodze powrotnej zupełnie przypadkowo trafiam do jeszcze jednego, wartego komentarza muzeum Santuarios Andinos. W tym to muzeum umieszczono skarb w postaci mumii młodej dziewczyny z czasów inkaskich, nazwanej Juanita, która przed 500 laty została złożona w ofierze bogom i żywcem pochowana w wiecznych lodach wulkanu Ambato na wysokości 6310 m n.p.m. Odnaleziona w roku 1995 uważana jest za jedno z najważniejszych odkryć archeologicznych ostatnich lat.
Przechodzę jeszcze wzdłuż ogromnych murów klasztoru Monasterio de Santa Catalina, w którym swego czasu mieszkało w odcięciu od świata około 500 sióstr zakonnych i tyleż samo służby, a którego przełożoną była wspomniana wyżej błogosławiona Ana. Nie wchodzę jednak do środka, bo po pierwsze cena wstępu jest kosmiczna, po drugie dosyć świętych miejsc się dzisiaj naoglądałem, a po trzecie, jako się rzekło trzeba oszczędzać i tak już zbolałe nogi przed jutrzejszym karnawałem.
Na tańce i hulanki stawiam się przed godziną dziesiątą. Trochę czekam na mający się tu niebawem zjawić kolorowy roztańczony pochód. Wraz ze mną czeka nieprzeliczona masa ludzi. Wszyscy się bawią, tańczą, śpiewają. Jest dokładnie tak, jak zawsze wyobrażałem sobie karnawał w Ameryce Południowej. Samba, piękne dziewczyny, palmy, słońce i ja. Jedynie zwyczaj polewania się pianą jakoś mi do tych wyobrażeń nie pasuje, ale niech tam; nie przeszkadza. Kończę opisywanie… bo idę w tany.
Po dwóch dniach zabawy opuszczam na parę dni Arequipe i wyjeżdżam 150 km na północ do Canyonu Colca. Rano szybkie śniadanie na tarasie hostelu z cudownym widokiem na ośnieżone wulkany, szybkie pakowanie plecaka, bo przez karnawałowe hulanki wczoraj zabrakło na to czasu, szybko biegnę na dworzec i już mnie nie ma.
Wracam po trzech dniach. Jeszcze raz przemierzam przecudowne Białe Miasto wzdłuż i wszerz. Jeszcze raz podziwiam przecudowny plac Armas i nocnym autobusem odjeżdżam w kierunku Chile.