Tym razem szczęście mi nie dopisuje…
Jadąc w kierunku kanionu mam nadzieję na podziwianie pięknych widoków. Przejeżdżam przez Białe Kordyliery z piętrzącymi się górami i wystającymi spoza nich białymi kapeluszami sześciotysięcznych wulkanów w parku narodowym Reserva Nacional de Salinas – Aquada Blanca. Niestety. Zaledwie autobus osiąga wysokość 3,5 tys. metrów pojawia się mgła powodowana nisko wiszącymi chmurami, temperatura znacznie spada i z podziwiania pięknych widoków nici…

Jako, że za oknem nic nie widać, nie pozostaje mi nic innego jak na chwilę zamknąć oko i pomyśleć co by tu dalej robić. Autobus serpentynami wkręca się coraz wyżej, by osiągnąć wysokość 4400 m n.p.m. Pogoda nie poprawia się, wręcz przeciwnie. Padający deszcz zamienił się w śnieg. Trochę strach patrzeć na tę gołoledź i kilkusetmetrowe głębokie przepaście, brrrrrr. Zamykam oczy by tego nie widzieć i po raz drugi zapadam w rozmyślanie i planowanie trzech następnych dni. Wprawdzie mogłem w Arequipe wykupić w biurze podróży wycieczkę do kanionu, ale z takiego rozwiązania zrezygnowałem. Postanowiłem spenetrować ten najgłębszy na świecie rów na własną rękę. Załatwiłem sobie jakąś mapę, nie wydaje mi się by była w miarę dokładna, uzyskałem parę informacji, wydaje mi się, że są dość chaotyczne i tak zaopatrzony mam nadzieję dać sobie radę. Wszystko oczywiście zależy w znacznej mierze od pogody, a na to niestety wpływu nie mam. Na razie jest kiepsko. Postanawiam wysiąść z autobusu w miejscowości Chivay i tam rozejrzeć się dalej. Chivay to mała urocza wioska na 3700 metrach n.p.m. Znajduję zaraz przy dworcu sympatyczny, tani hostel, zostawiam plecak i idę do centrum zasięgnąć języka.

Jest język, jest plan.
Jutro skoro świt czyli o piątej rano pojadę około dwóch godzin na punkt widokowy Cruz del Condor, a później się zobaczy. Plecak zostawiam w hostelu, biorę tylko parę niezbędnych rzeczy i o piątej rano ruszam. Pogoda dalej nie ciekawa, ale ciut lepiej niż było wczoraj. Nie pada. Na punkcie widokowym, a zarazem początku kanionu Colca stoję ponad godzinę. Chmury zasłaniają cały widok, kondorów ani widu ani słychu, więc czuję się jak Pazura w „Psach” na wysypisku i by tak samemu nie siedzieć ruszam pieszo wzdłuż kanionu do następnego miasta Cabanaconde. Tam pomyślę co dalej. Mam przed sobą około 10 kilometrów. Po drodze zbaczam nieco by sprawdzić co widać, z następnego zaznaczonego na mapie punktu widokowego Mirador San Miquel. Widać już znacznie lepiej i więcej. Wprawdzie na kondory i tak nie ma co liczyć, ale przynajmniej zaczynam dostrzegać ogrom kanionu. Wąska ścieżka z prawej strony prowadząca w odwrotnym kierunku niż miasto, do którego idę, zachęca by sprawdzić dokąd prowadzi. A co tam – myślę – mam czas, pogoda się poprawia, buty wygodne, dlaczego by nie spróbować. Sprawdzam na mapie i wydaje mi się, że jest to dróżka, która prowadzi na sam dół najgłębszego kanionu świata. W najgłębszym miejscu, licząc od szczytu do Rio Colca w dole, to ponad 4000 metrów. Z mojego miejsca mam do zejścia około 1500 metrów. A niech tam – raz kozie śmierć. Idę. Rzeka, która najpierw wyglądała jak cienki sznurek robi się coraz bardziej wyrazista, a widoki jakie podziwiam przy każdym zakręcie są bajeczne i nie do opisania. Po trzech godzinach z drgającymi kolanami i łomoczącym sercem dochodzę do wiszącego mostu i przeprawiam się na drugą stronę. Zmęczony jestem potwornie. Nigdy bym nie przypuszczał, że wędrówka w dół tak może zmęczyć. O tym, że kiedyś trzeba będzie wyjść z kanionu na górę na razie nie myślę. Łapię oddech, sprawdzam swoje położenie z mapą i wspinam się na 100-metrowy pagórek, za którym według mapy mam nadzieję znaleźć wioskę San Juan de Chuccho, a w niej coś do picia i jedzenia. Znajduję i jedno i drugie. W czasie posiłku studiuję jeszcze raz mapę i jako, że pogoda bardzo się poprawiła, snuję odważne plany pozostania w kanionie dwa dni i pójścia do oddalonych o 10 godzin marszu wodospadów Huaruro. Dzisiaj zamierzam iść jeszcze ze dwie godziny do wioski Malata, tam się przespać i rano ruszyć w kierunku wodospadów. Jestem 100 metrów nad Rio Colca, a Malata leży na 400 metrach. Pokonanie tych 300 metrów pod górę po prawie pionowej skale męczy mnie podobnie jak zejście 1500 metrów w dół. Wdrapując się, stękając srogo i z trudem łapiąc powietrze zastanawiam się czy aby plan z 10-godzinną wędrówką po takich górach to dobry pomysł? Malata wita mnie tuż przed zachodem słońca. Spotkany strażnik wskazuje mi gdzie mogę znaleźć łóżko i stanowczo odradza wyprawę w głąb gór w kierunku wodospadów. Jest pora deszczowa, drogi są podmyte i niebezpieczne. Chyba z ulgą przyjmuję ostrzeżenie, bo nie muszę się bić z myślami iść czy nie iść. Oczywiście, że nie ryzykuję i odpuszczam tym bardziej, że już dziś z trudem pokonuję parę schodów na pierwsze piętro domu, w którym znalazłem kąt do przespania.

Mam tylko łóżko i więcej nic.
Bardzo mi to odpowiada bo bez wyrzutów sumienia, że się nie myję, padam i momentalnie zasypiam. W nocy budzą mnie grzmoty. Wychodzę przed pokój i muszę przyznać czuję ciarki na ciele. Burza z tak ogromnymi wyładowaniami w głębi kanionu robi niesamowite wrażenie i przyprawia o dreszczyk emocji. Rano wspólnie z indiańską rodziną, u której wynająłem nocleg jem śniadanie, kupuję dwie butelki wody, bo myśląc o 1500-metrowej wspinaczce już się pocę, a co będzie dalej? Jedynie myśl, że 400 metrów mam już za sobą pozwala nieco optymistyczniej spojrzeć w najbliższą przyszłość. Żegnam moich gospodarzy i krótko po wschodzie słońca wyruszam dalej przed siebie. Nie wracam tą samą drogą. Według mapy powinienem znaleźć drogę, która zaprowadzi mnie wprost do Cabanaconde. Pogoda, śliczna, niebo bez chmurki, droga biegnie leciutko w dół, dokoła bujna podzwrotnikowa roślinność (w kanionie panuje klimat typowo podzwrotnikowy) nic tylko się cieszyć i chłonąć, chłonąć i jeszcze raz chłonąć te szczęśliwe chwile.

Czoło zaczyna mi się trochę marszczyć, gdy stanąwszy na chwilę by się nasmarować kremem (słońce grzeje coraz mocniej, a wiem co może zrobić przypominając sobie Asię i Jolę i ich poparzenia po kilku godzinach pobytu w kanionie) i uświadamiam sobie, że albo wrażenia albo zmęczenie, ale coś zablokowało mój poprawny system myślenia. Przecież absolutnie nie ma się z czego cieszyć, że mam 400 m wspinaczki za sobą. Wręcz odwrotnie. Muszę przecież dostać się na drugą stronę rzeki, a to znaczy, że pokonane wczoraj 400 metrów muszę zejść, by po drugiej stronie rzeki znowu na nie wejść. Wcale nie jest lepiej. Jest gorzej. Trudno – póki co droga biegnie w dół więc co się będę martwił na zapas. Tym bardziej, że dochodzę do raju. Tak, dosłownie do raju. Jeżeli raj istnieje to pewnie tak wygląda. Po przekroczeniu rio Colca otwiera się przede mną oaza z basenami, palmami, wodospadami i kwitnącymi na czerwono krzewami. Coś tak niebywałego, że muszę się uszczypnąć by być pewnym, że nie śnię. Bez namysłu zrzucam ubranie i wskakuję do jednego z basenów. Naprawdę trudno uwierzyć, że to co widzę i czuję to prawda a nie sen. Długo nie wychodzę z wody – ładuję energię na wspinaczkę. Po wyjściu i ubraniu wypijam całą butelkę zimnej coca coli, bo zadzierając głowę i widząc co mnie czeka, wiem, że będę potrzebował dużo cukru.

Nadeszło to co musiało nadejść. Pierwsze pół godziny pokonuję z lekkością co rusz spoglądając w dół i fotografując znikającą z oczu oazę. Cudeńko. Po godzinie wspinaczki, zaplanowaną dziesięciominutową przerwę wydłużam do piętnastu. Następne pół godziny jeszcze jako tako idzie, a potem jest już tylko gorzej. Proporcje marszu do odpoczynku zmieniają się na tyle, że po trzech godzinach jest już tak, że idę piętnaście i odpoczywam piętnaście minut. Z odpoczynkiem też nie lada problem, bo słońce piecze okrutnie, a na urwistym zboczu cienia jak na lekarstwo. Czasami znajdę jakiś wystający kamień lub skałę. Krótko przed szczytem, a minęły już cztery i pół godziny, każde pięć minut marszu, czy raczej powolnego przekładania nogi za nogą, jest nie lada wyzwaniem. Udało się. Jeszcze kilkaset metrów po równym terenie i jestem w Cabanaconde. Cóż to za miasto? Wszystko odbywa się w zwolnionym tempie. Jestem na 3287 metrach n.p.m., temperatura powietrza przekracza 30 stopni. Nic więc dziwnego, że wszystko dzieje się tu powoli. Jednak mimo gorąca zaczynam odczuwać niepokojące zimno. Czym prędzej znajduję hostel, ten sam w którym ponad tydzień temu były Asia i Jola, kładę się pod gruby koc i próbuję odpocząć. Zimne dreszcze nie przechodzą. Trochę się obawiam czy nie załapałem jakiejś choroby. A może to osłabienie spowodowane zużyciem całego zapasu energii? Mam taką nadzieję. Ostatkiem sił doczłapuję do małego baru naprzeciw hostelu. Zamawiam gorący rosół z kury z warzywami. Jem i czuję jak z każdą łyżką wraca mi ciepło. Potem wypijam dwie cole (normalnie unikam tego napoju, ale są momenty, gdy się przydaje) i po chwili czuję, że wszystko wraca do normy. Zmęczenie oczywiście pozostaje.

Raniutko już w znakomitej formie podjeżdżam po raz kolejny na Cruz del Condore i tym razem mam szczęście. Jako, że pogoda jest lepsza bez porównania z tą sprzed dwóch dni, to i na kondory nie trzeba zbyt długo czekać. Są. Szybują majestatycznie, wielkie, dumne jakby pilnując wejścia do najgłębszego kanionu świata, kanionu Colca w którym spędziłem dwa męczące, ale jakże urokliwe dni. W Chivay zabieram plecak, przesiadam się do autobusu do Arequipe i tym razem, gdyż utrzymuje się fantastyczna pogoda mam szanse podziwiać na 4000 m n.p.m piękno parku Aguada Blanka z jego białymi wulkanami.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł