Z Arequipe nocnym autobusem jadę do przygranicznego z Chile miasta Tacna. Tu momentalnie przesiadam się do autobusu do Arici i sprawnie, przechodząc po raz czwarty tę samą granicę między Peru a Chile, 21 lutego o godzinie 10 rano po raz kolejny ląduję na dworcu w Arice.

Z dworca taksówką jadę na pole namiotowe, czując, że trochę stęskniłem się za moim domem na kółkach. Witam się więc z nim jak ze starym przyjacielem. Trochę sprzątam, myję, sprawdzam płyny i praktycznie od razu jestem gotowy do drogi. Zostaję jednak jeden dzień by przywitać i pożegnać się z dziećmi, dla których przez parę miesięcy byłem wujkiem. Biorę dzieciaki na spacer na plażę a przy okazji żegnam się z oceanem i w niedzielę 23.02 ruszam z powrotem do Peru.

Nie będę po raz trzeci opisywał tej samej drogi, ale parę zdań wspomnieć muszę. Po raz pierwszy tak solidnie odczuwam trzy różnorodne strefy klimatyczne Peru.

Pierwsza to oczywiście pustynia, która pokazuje tym razem co potrafi. Oprócz jak zwykle przepięknego zachodu słońca mam też niezbyt piękne przeżycia. Przede wszystkim niesamowity upał. Temperatura na zewnątrz przez większą część dnia wynosi 43 stopnie, a w samochodzie 48. Słońce tak opiera się o przednią szybę, że w pewnym momencie eksploduje zapalniczka, która poza strachem jaki wywołuje w momencie wybuchu, na szczęście nie wyrządza żadnych szkód. Jakby tego było mało, na wysokości Ici wpadam w burzę piaskową. Drogi prawie nie widać, a po trzech minutach mimo zamkniętych okien wszędzie mam piasek. W oczach, uszach, we włosach i w całym samochodzie mam kilogramy piasku. W filtrze powietrza pewnie też – myślę.

Dopiero przy oceanie burza ustaje i już jako tako spokojnie dojeżdżam do Limy. Przed Limą nocuję na stacji. Rano czyszczę filtr powietrza, ogarniam trochę auto od środka i jadę w kierunku gór. Po drodze spotykam się z Kubą, jemy razem obiad i po paru godzinach jestem w drodze na Ticlo – na 5000 m n.p.m. Tutaj też aura mnie nie oszczędza. Na zewnątrz temperatura spada do 3 stopni, z nieba sypie śnieg z deszczem, a droga pokryta jest topniejącym lodem. Znowu prawie nic nie widać, tym razem z powodu mgły.

Jedyne co widzę to poprzewracane samochody i raz zatrzymujący mnie patrol policyjny. Wyprzedziłem na ciągłej linii jadącą przede mną z prędkością 10 km/h ciężarówkę. Wszyscy wyprzedzali, mnie zatrzymali. Jednym okiem sprawdzają papiery, ale widać, że nie bardzo ich to interesuje. Coś tam wspominają o wyprzedzeniu ciężarówki na ciągłej linii, ale czuję, że to też nie problem. Problemem są łyse opony. Nie. Nie w moim samochodzie, a w ich. Widzisz gringo– mówi jeden z nich. Wy tam macie takie fajne samochody, a tu policja nawet na opony nie ma. Dorzuciłbyś parę soli. Ile – pytam, wiedząc, że bądź co bądź popełniłem wykroczenie drogowe, więc tak czy siak od płacenia się nie wymigam. Ile chcesz – pada odpowiedź. Dam 50 – puede ser? Bałem się, że to zbyt mało. Claro – słyszę. Dorzucam się więc 50-cio solowym papierkiem do nowych opon dla peruwiańskiej policji, wymieniamy parę kurtuazyjnych zdań i uśmiechów i otrzymawszy z powrotem papiery mogę jechać dalej.

Przejeżdżam kilkadziesiąt kilometrów w zimowych warunkach, by na wysokości 3000 m n.p. m. powoli witać się z dżunglą i jej porą deszczową. Temperatura osiąga przyjemne 25 stopni, bujna zieleń zastępuje śniegi i lody, tylko podmyte lub zalane drogi i spływające z gór strumienie ostrzegają, że trzeba mieć się na baczności bo za każdym zakrętem może czekać niespodzianka w kształcie rozlewiska lub urwiska. Na szczęście tego typu niespodzianki mnie omijają. Jedynie co nie przetrwało karkołomnej drogi to filtr oleju, który na 100 kilometrów przed domem najnormalniej w świecie pękł, napędzając mi niezłego stracha.

Jestem znowu w La Marced u Dzikiego Mietka i mam zamiar jeszcze parę chwil tu pobyć. Chwil, które z pewnością opisywał będę w następnych odcinkach into the World.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł