Następna godzina drogi po wodach jeziora Titicaca i przed nami w postaci malutkiego, murowanego portu, otwiera swoje drzwi wyspa Amantani. U podnóża dwóch szczytów (teraz już wiem, że jeden nazywa się Mama, a drugi Tata) rozlokowanych jest osiem wiosek, w których żyje 3 tys. ludzi. Garstka z nich wita nas w porcie. Kobiety w kilku nałożonych jedna na drugą czarnych lub granatowych spódnicach i białych haftowanych bluzach z czarnymi chustami narzuconymi na głowę, a mężczyźni w większości w czarnych spodniach, białych koszulach, czarnych kamizelkach i czarnych kapeluszach. Kapelusze oraz chusty nie tylko spełniają rolę odziewku, ale mają też pewną symbolikę. W zależności od rodzaju, wielkości, sposobu noszenia można dowiedzieć się, jaki status w społecznej hierarchii posiada dana osoba, i co ciekawe, czy jest stanu wolnego czy też w związku małżeńskim – coś w rodzaju naszych obrączek. Tak ubrani mieszkańcy wyspy Amantani, posługujący się na co dzień językiem aymara, oczekują w porcie na przycumowanie naszego statku. Początkowo myślę, że to komitet powitalny lub może handlarze pamiątkami, którzy zaraz wyciągną swoje wyroby i będą próbowali nam coś sprzedać…

Okazuje się, że na wyspie nie ma ani hoteli, ani hosteli ani żadnej bazy noclegowej. Jedyna możliwość to kwaterunek w prywatnych mieszkaniach tutejszych Indian. I to właśnie oni oczekują na swoich gości czyli na nas. Każdy zabiera ze sobą dwie do trzech osób, prowadząc w swoje gościnne progi. Ja wraz z Erikiem i Jan Pierem z Limy podążamy za naszym gospodarzem Antonim. Droga, a właściwie udeptana ścieżka pnie się przez uprawne tarasowe poletka stromo w górę, a że jesteśmy na 3,5 tys. nad poziomem morza, to co chwila zatrzymujemy się na parę sekund, by nabrać w płuca więcej powietrza. Na tych wysokościach tlen zaczyna być już towarem reglamentowanym i należy nauczyć się go oszczędzać. Po kilkunastu minutach wspinaczki dochodzimy do domu, w którym radośnie witają nas dzieci Antonia i jego żona, przygotowująca dla nas ciepłą strawę. Dostaję skromny, ale elegancki pokoik, z którego roztacza się niesamowity widok na jezioro i pobliskie inne małe wysepki. Ten przepiękny widok towarzyszyć mi będzie przez cały dzień dosłownie wszędzie, widzę go nawet przez małe okienko w toalecie. Jest po prostu wspaniale.

Do stołu podano. W kuchni, przy palenisku na drewnianym stole, oczekuje na nas zupa i ryż z mięsem – wspaniale doprawionym tutejszymi aromatycznymi przyprawami. Do każdego posiłku obowiązkowo podawane są liście coca i zioła służące do zapobiegania chorobie wysokościowej.

Po obiedzie spotykamy się z resztą grupy na małym miejskim ryneczku. Tu nasz przewodnik opowiada nam o historii wyspy, o tradycjach tutejszej ludności, o ziołach i roślinach, jakie można tu znaleźć w formie dzikiej i uprawnej. Potem ruszamy wszyscy w drogę. Najpierw będziemy wspinać się na Mamę, a potem na Tatę. Oba szczyty osiągają wysokość 4 tys. m n.p.m. i do obu prowadzi kamienista droga ozdabiana co jakiś czas kamienną bramą. Jak oni zrobili kamienny łuk nie łącząc kamieni zaprawą lub czymś innym pozostaje dla mnie budowlaną zagadką. Jestem na szczycie. A tu, jak to zwykle na szczycie, na wysokości 4 tys. m n.p.m. brakuje tchu z dwóch powodów. O pierwszym wspomniałem – tlenu jest tu o wiele mniej, a drugiego można się domyślać – to widoki dookoła. By nasycić wzrok i emocje, obchodzę wierzchołek trzy razy dookoła w przeciwną stronę do ruchu wskazówek zegara. Chodzę i chłonę każdy widziany punkt i nie chce mi się wierzyć, że aż tak piękne widoki dane jest mi podziwiać. Przy okazji ładuję trochę szczęścia, bo jak powiadają Indianie, przynosi go trzykrotne obejście wierzchołka Mamy.

Schodzimy z Mamy, wchodzimy na Tatę, schodzimy z Taty i idziemy na rynek do knajpy, gdzie czekamy na resztę grupy – trochę się wiara porozchodziła. Tu zamawiam herbatę na bazie pisco z liśćmi coca i eukaliptusa. Taki trunek po wyczerpującym marszu to nie tylko dobry smak, ale i specyfik na szybką regenerację sił.

Rano, następnego dnia, po wspaniałym śniadaniu, żegnamy naszych gospodarzy, schodzimy do portu i odpływamy w kierunku następnej wyspy o nazwie Taquile. Na tej niecałe 6 km długiej i 1,5 km szerokiej wyspie również jak na poprzedniej mieszka około 3 tys. Indian. Tak jak mieszkańcy poprzedniej wyspy, tak i ci tutaj, głównie zajmują się uprawą tarasowych, pamiętających inkaskie czasy, poletek. Turystyka jest bardzo ważną częścią gospodarki każdej z wysp, toteż i tu na każdym kroku spotykamy sklepy z pamiątkami, domy z przygotowanymi miejscami noclegowymi itp. Jednak widoczne i słyszalne są różnice dzielące te dwie sąsiednie wyspy. Przede wszystkim na wyspie Taquile mówi się innym językiem, w quechua. Ubiór mieszkańców i jego symbolika odbiegają od tego poznanego na Amantani. O tym parę słów wspomnę przy obiedzie. Na razie z portu pniemy się znowu w górę, tym razem w kierunku szczytu Mulusina 4069 m n.p.m. Tylko idziemy w jego kierunku. Nie będziemy go zdobywać.

Po drodze mijam idącą przede mną parę i będąc na ich wysokości słyszę, że rozmawiają w bardzo znanym mi języku. W pierwszej chwili myślę, że się przesłyszałem, więc zwalniam kroku i nadstawiam ucha. Faktycznie, rozmawiają po polsku. Odwracam się, pozdrawiam ich w tym samym języku mówiąc – Dzień dobry – i z rozbawieniem przyglądam się jakie te dwa słowa wywołują zdumienie na twarzach ludzi znajdujących się około 14 tys. km od Polski na środku jeziora Titicaca. To Aldona i Mariusz – takie mają imiona moi nowi znajomi z Warszawy. W kierunku malutkiego rynku umiejscowionego pośrodku wyspy spacerujemy dalej razem, opowiadając sobie nawzajem, kto gdzie był, co widział i przeżył. Na rynku pstrykamy pamiątkowe zdjęcia, wymieniamy mailowe adresy i musimy się rozstać… Przynależymy do różnych grup i nie możemy za bardzo odstawać od reszty. Myślę, że wcześniej lub później, przynajmniej jedno z Was, Aldona albo Mariusz, zajrzy na mój blog, a gdy będziecie czytać, to w tym miejscu serdecznie Was pozdrawiam.

Tymczasem z resztą grupy udaję się do przepięknie usytuowanej restauracji, gdzie na zewnątrz czeka już przygotowany długi stół, ustawiony tak, że w czasie posiłku nie będziemy musieli odrywać oczu od przecudownych, okalających nas widoków. Zamawiamy obiad. W trakcie, kelner, ubrany w tradycyjny strój noszony na wyspie Taqueili, tłumaczy nam jego symbolikę. Otóż mieszkańcy tej wyspy z lubością noszą różnego rodzaju pompony, paski, chusteczki i wszelakie ozdoby, które w zależności od sposobu ubrania mówią coś o statusie społecznym i rodzinnym danej osoby. Tak na przykład czapkę z pomponem do 16 roku życia nosi się tak, że pompon zwisa z lewej strony, po 16 roku życia w czasie rodzinnej fiesty młodzieniec obraca czapkę tak, że pompon zwisa z prawej strony, a po ślubie czapka obracana jest pomponem do tyłu. Podobne pompony noszą kobiety na swoich chustach. Tutaj już nie miejsce pompona, a jego barwa zdradza parę informacji o jego właścicielce. Osobną historią są haftowane pasy, na których wyszywa się historię rodziny. Taki jeden pas warty jest kilkaset dolarów.

Na zakończenie opowieści o życiu i kulturze mieszkańców Taquili jeszcze jedna prezentacja. Nasz kelner przynosi garść świeżo zerwanego ziela. Moczy to zielsko w misce z wodą, po czym wyciąga i przeciska przez szmatkę. To, co z wyciśniętej szmatki spływa do miski powoduje, że woda staje się mętna i spieniona, jak gdyby wrzucono do niej wiórki mydła. Prezenter zamacza w wodzie brudną szmatę, pociera w rękach tak jak w rękach robi się pranie i wyciąga zupełnie białą i czystą. Trochę przypomina to reklamę Vanisha czy Ariela, ale jak widać – a widziałem na własne oczy – Indianie mają tak samo wydajne jakościowo środki z tym, że naturalne i nie niszczące środowiska.

Po obiedzie schodzimy do portu; tu jeszcze raz spotykam się z Aldoną i Mariuszem, i odpływamy w kierunku Puno. Przed nami około trzech godzin podróży po położonym najwyżej na świecie żeglownym jeziorze Titicaca.

Na koniec dodam jeszcze informację o innych wspólnych cechach obu wysp, bo dopiero teraz mi się skojarzyło. Na obu wyspach nie ma ani dróg, ani samochodów ani… psów.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł