Po dwóch dniach, od wyjazdu z San Pedro de Atacama, dojechałem do najbardziej na północ wysuniętego miasta Chile, do Arici. Wjeżdżając do miasta mijam wysoki, skalisty klif, na którym z daleka widać posąg Jezusa Chrystusa z rozłożonymi rękami. Jest to Christo de la paz czyli Chrystus pokoju, który jak się wydaje ma moc roboty tutaj, ponieważ Arica jako miasto graniczne z Peru i ciut dalej z Boliwią przechodziła w przeszłości, jak wszystkie graniczne tereny, różne koleje losu. Pewnie kiedyś wybiorę się na tę góre i dowiem czegoś więcej na ten temat (podobno jest tam dosyć ciekawe muzeum), a narazie przejeżdżam obok i kieruje się dalej wzdłuż plaży w poszukiwaniu pola namiotowego. Gdzie i jakie pole znajdę jest w tym momencie dosyć ważne. Chciałbym w Arice spędzić parę tygodni (pewien plan od niedawna kiełkuję i już nawet powoli rozkwita w mojej głowie – ale o tym później) a nie ukrywam, jest to w znacznej mierze zależne od warunków, jakie tu znajdę.
Około pięciu kilometrów za miastem, jadąc cały czas mało uczeszczaną, ale bardzo dobrą asfaltową drogą wzdłuż szerokiej plaży, znajduję nieco na uboku sympatyczne, ładnie utrzymane pole namiotowe Indio. Jako że jest środek zimy i pole jest zupełnie puste, nie mam najmniejszych problemów z uzgodnieniem satysfakcjonującej mnie ceny – tym bardziej że jako się rzekło, mam ochotę pomieszkać tu ponad miesiąc. Ustawiam samochód w cieniu rozlożystego drzewa, odczepiam przyczepkę, rozkładam mój “wintergarten” czyli namiot, a pomagają mi w tym niestrudzenie dzieciaki właścicieli, które już w ciągu pierwszych minut ochrzciły mnie jako tio i tak już zostało. Dodatkową atrakcją pola jest boisko do rugby, na którym co jakiś czas odbywają się turnieje ściągające może nie tłumy, ale dość sporą grupe kibiców. Dla mnie to o tyle frajda, że do tej pory w ogóle nie wiedziałem, o co tak naprawde w tej grze chodzi. Znaczy się wiedzałem, że należy dotrzeć z piłką po za linie końcową boiska, ale jak to zrobić, komu podać lub gdzie uciec, nie mówiąc o tym, kiedy jest faul, a kiedy nie, było dla mnie czarną magią. A teraz już nie. Po paru obejrzanych meczach w towarzystwie znających tę gre kibiców, już i ja się znam. Ot po raz kolejny dowód na to, że podróże kształcą.
No dobra, pole polem, ale przecież nie będę na polu siedział przez ponad miesiąc. Trzeba zrekonesansować okolicę. I tu też miła niespodzianka. Droga, którą przyjechałem, ciągnie się wzdłuż plaży jeszcze parenaście kilometrów. To znaczy, że mam pod nosem kilkanaście kilometrów w jedną, i kilka kilometrów w drugą strone oceanu, plaży i asfaltowej nie uczeszczanej drogi, a to z kolei znaczy, że mam możliwości spacerowo-skateowo-rowerowe. Jest dobrze. Teraz już napewno wiem, że zostaję i zrealizuję mój już całkiem rozkwitnięty plan.
Postanowiłem (o ile znajdę takie miejsce – a znalazłem) zostawić samochód i z plecakiem autobusem lub autostopem udać się do Boliwii i spróbować mojego into the world w inny sposób. Bardzo bym chciał w taki sposób popodrużować po Peru w niedalekiej przyszłości, więc jeżeli teraz nadaża się okazja, to spróbuję i przekonam się, jak to jest.
Do La Paz jest około 250 km, a bilet autobusowy, jak się dowiedziałem, kosztuje w przeliczeniu 9 Euro. No więc decyzja zapadła – jadę. Narazie jednak zostaję jeszcze w Arice. Chcę zwiedzić miasto, poznać okolicę, powylegiwać się trochę nad oceanem (ostatnio byłem nad nim w Isla Negro, a więc prawie pięć miesięcy temu), no i przede wszystkim przygotować się do podróży z plecakiem.
Zwiedzanie miasta zacząłem oczywiście od góry Morro (tej z Chrystusem) i od muzeum na jej szczycie. Muzeum poświęcone jest wojnie i bitwie z Peru w roku 1880, po której Peru utraciło Arice na rzecz Chile. Zdarzyło się to 18.09.1880 roku i od tego czasu 18 września jest świętem miasta. Koncerty, imprezy itd. No to już wiem, do kiedy zostaję. Muzeum zwiedzam dość szybko – militaria nigdy nie wzbudzały mojego większego zainteresowania, aczkolwiek piosenki puszczane z głośników, których wprawdzie nie rozumiałem, ale powtarzające się słowo “corason –serce”, wzbudzają pewien sentyment przypominając nasze “serce w plecaku wyrwane z młodej piersi”.
Brak doznań estetycznych z muzeum rekompensują widoki rozciągające się po sam horyzont. Z jednej strony piaszczyste plażowe zatoczki i kamienisty półwysep (kiedyś wyspa), z drugiej widok na port, potem rozciągające się wzdłuż szerokiej plaży miasto i w końcu od wschodu pasmo strzelających w niebo gór, nad którymi krążą kondory. Tuż przed górami widać dolinę Azap, do której pewnie kiedyś udam się na rowerze. Około 20 km od Arici rozciąga się dolina, w której do dzisiaj mieszkają potomkowie Indian. Trudnią się przede wszystkim chodowlą oliwek i wyrobem oleju. Miejscowość San Miguel de Azapa, centralne miejsce doliny, słynie z archeologicznego muzeum, o którym pewnie więcej napiszę po powrocie z tamtąd.
Przyglądam się miastu i wybranym elementom, którym będę chciał się przyjżeć z bliska zszedłszy na dół. Przede wszystkim rzuca się w oczy katedra San Marcus. Jej konstrukcje zaprojektował w Paryżu nie kto inny jak G. Eiffel, potem jego projekt zrealizowano w Londynie i w częściach przywieziono do Arici, gdzie po zmontowaniu stoi po dziś dzień przy placu Colon (Kolumba). Będąc w mieście oczywiście nie rezygnuję z zajrzenia do paru (niezbyt ciekawych) muzeów. Jestem w muzeum morskim, gdzie praktycznie wystawione do oglądania są tylko muszle z całego świata, potem na chwile wpadam do malutkiego muzeum archeologicznego, które jak widać się dopiero rozbudowywuje i może kiedyś będzie ciekawe, a na razie oprócz paru kości, ułożonych pod grubą szklaną płytą, po której można chodzić, nie ma nic ciekawego. Jak już wpadłem w ten archeologiczny nastrój, to jeszcze w tym duchu odwiedzam miejski cmentarz i wąskimi handlowymi uliczkami wracam do portu i na plaże. W ciągu jednego dnia poznałem całe miasto. Pewnie chętnie jeszcze parę razy tu pobędę, bo ma swoją pewną urodę i dobrze się tu czuje. Jednocześnie ciesze się, że jest pora zimowa, bo poza turystami z plecakami nie ma licznej rzeszy tzw. turystów plażowych. Na plaży królują serfiarze, wędkarze i ja. Nie wyobrażam sobie, co dzieje się tu latem jak te wąskie, spokojne uliczki zaleje fala zmęczonych upałem, znudzonych opalaniem wczasowiczów. No ale nie mój interes – mnie już tu nie będzie.
Bilet do La Paz kupiłem na za tydzień, więc mam jeszcze trochę czasu, by sobie trochę ponicnierobić i trochę porobić na plaży. Ponicnierobić to wiadomo, a porobić tzn. porobić trochę zdjęć ptakom gromadnie na niej przebywającym. Niesamowite są pelikany fruwające parę centymetrów nad spienionymi falami i potrafiące wyciągnąć z nich rybę. Ale i kondory (o czym nie wiedziałem) zdarzają się szybować nad taflą oceanu, aczkolwiek nie sądze, że w poszukiwaniu ryby albo… ?
No i jest dzień wyjazdu do Boliwii. Plecak spakowany, kurtka zimowa, rękawiczki i takie tam też. La Paz leży na 3.600 m.n.pm. i według internetu nad ranem temperatura spada do -5 i mniej stopni. Zobaczymy. Natenczas chwytam na pasku przypięty swój plecak, kapelusz i idę, by sprawdzić, czy faktycznie Edi miał racje pisząc “Jesień, lato, zima, wiosna – do Boliwii droga prosta”. O dziewiątej mam autobus.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł