Być w Kolumbii i nie odwiedzić Triángulo del Café, czyli Trójkąta Kawy, gdzie uprawia się najlepszą kawę na świecie, to jak być w Warszawie i nie zobaczyć Syrenki. Ciągnęło mnie tam, Witek pewnie temat kawy zgłębił po drodze już kilka razy, ale dla mnie to była nowość – bardzo chciałam dowiedzieć się jak rośnie i jak wygląda proces przetwórczy małego ziarenka nim zostanie zaparzone. W przewodniku wyczytałam, że stolicą Trójkąta jest Armenia. Witek wbił więc nazwę miasta w stery i ruszyliśmy w kierunku. Na miejscu rozczarowanie. Miały być kolorowe domy, ukwiecone werandy i wąskie urokliwe uliczki, a jest dość duże, zatłoczone i hałaśliwe miasto, po którym błądzimy. Zwiedzamy miejski park, zjadamy pyszne mussli, które jest miłą odmianą po codziennej bułce z dżemem i ruszmy dalej. Do dziś zastanawiam się jak to się stało, że trafiliśmy do Armenii, gdzie wyczytałam o tym wszystkim, czego tam nie było? Na szczęście Kolumbia jest duża, a my jesteśmy niedaleko Parque Nacional del Café, czyli Narodowego Parku Kawy, dokąd z nadzieją, że jeszcze tego dnia (jest późne popołudnie) wbijemy.
Na miejscu okazuje się, że do zamknięcia Parku zostały niecałe 2 godziny, ale pani w kasie twierdzi, że jeśli nie interesują nas karuzele (część Parku zajmuje wesołe miasteczko) powinniśmy zdążyć. Kupujemy najtańszy bilet, bez bonusów w postaci seansów filmowych, występów na żywo i niestety muzeum kawy :(. Wkrótce przekonujemy się, że szczęście nas nie opuszcza i do muzeum wpuszczają nas za darmo. Ale po kolei. Najpierw małym wagonikiem kolejki linowej przedostajemy się na drugi koniec Parku, skąd zaczynamy nasz spacer. Mijamy krzewy z dojrzewającymi ziarnami kawy różnych gatunków, zwiedzamy kolorową hacjendę z wielką werandą, z której można podziwiać malownicze okolice. Przyglądamy się maszynom używanym w nieodległej przeszłości do obróbki kawy, niektóre z nich pewnie do dziś się wykorzystuje. Trafiamy na stary indiański cmentarz, gdzie w jednym z grobów z dreszczykiem odkrywamy kości kochającej się pary, która do dziś trzyma się za ręce. Zabawną ciuchcią przejeżdżamy obok biegających wolno koni. W końcu trafiamy do muzeum, gdzie z powodu później pory wpuszczają nas bez biletów. W muzeum uzupełniamy wiedzę o kawie o kolejne detale. Mamy tam okazję na przykład dowiedzieć się jak powstaje kawa rozpuszczalna. Szczególnie jednak spodobała mi się ściana, na której wystawiono jutowe worki, w których sprzedaje się kawę. Mają barwne pieczęcie z nazwą kawy, plantacji lub regionu. Całkiem niedawno, będąc w domu, szukałam takich w sieci, aby oprawić na nowo stare fotele przyniesione przez znajomych do biura. Zamówiłam trochę brzydsze (bo innych nie znalazłam) niż te, które właśnie oglądałam w muzeum. Pamiętam, że z worków w trakcie szycia wypadło kilka zielonych ziaren kawy. Próbowałam sobie wtedy wyobrazić skąd przyjechały do Europy. Teraz już mniej więcej wiem :). Cieszę się, że udało nam się wdepnąć do muzeum.
Na koniec wspinamy się na wieżę widokową, skąd roztacza się cudny widok na zachodzące słońce. Chwilę później zamykają Park, ale mamy poczucie, że wszystko ciekawe co było do zobaczenia zostało zobaczone. Po wyjściu z Parku próbuje kupić jeszcze jakieś drobiazgi dla bliskich, bo wzdłuż ulicy roi się od sklepików z pamiątkami. Nic ciekawego jednak nie znajduję więc zakupy odkładam na później. Po intensywnym dniu, który zaczął się tak sobie (Armenia) zasypiamy z poczuciem, że przeżyliśmy fajny dzień 🙂