Tylko 24 km na północny-wschód od Armenii, schowane między zielonymi wzgórzami, leży niewielkie, najbardziej kolorowe, jakie do tej pory widziałem, miasteczko Salento. Założone z górą 200 lat temu przez plantatorów kawy, wydaje się do tej pory żyć życiem tamtych lat. Śliczne, kolorowe hacjendy do dzisiaj zamieszkują ludzie trudniący się, jak przed wiekami, uprawą kawy i hodowlą pstrągów. Jedynie coraz większa popularność (Salento leży bowiem na szlaku prowadzącym do doliny Cocory o czym za chwilę) sprawia, że coraz więcej mieszkańców zaczyna czerpać dochody z turystyki, a stare wysłużone willisy nie przewożą już worków z kawą tylko spragnionych romantyzmu minionych lat wycieczkowiczów. I my w drodze do doliny zatrzymujemy się na rynku w Salento. Krótki spacer w jedną potem w drugą stronę, skromny posiłek i już ruszamy dalej. Dolina czeka, a do Salento wrócimy wieczorem.
Jeszcze dobrze nie wjechaliśmy w dolinę Cocory, a już z wszystkich stron otaczają nas wysokie, ba najwyższe na świecie, bo potrafią osiągnąć 60 m palmy de cera (woskowe). Kolumbijczycy są tak z nich dumni, że uczynili je swoim drzewem narodowym. Nie wiem czy gdziekolwiek na naszym globie można je jeszcze oglądać, ale pewnie nigdzie więcej aż w takiej ilości jak tu. Na niewielkiej polanie pod palmą de cera zostawiamy samochód i wyruszamy na kilkugodzinną wędrówkę wokół doliny. Najpierw droga prowadzi przez łąki i pola by po dwóch kilometrach zagłębić się w gęsto zarośnięty las, miejscami przypominającym dżunglę. Schowani przed prażącym słońcem maszerujemy wąską ścieżką co chwilę napotykając na niespodzianki. To odnajdujemy ukryty w zaroślach wodospad, to przeprawiamy się przez rzekę linowym mostkiem, to przeleci nam koło ucha koliber czy gdzieś w oddali głośnym tuk tuk da o sobie znać tukan, którego jednak nie udaje nam się dostrzec. Szlak, którym zmierzamy prowadzi do obserwatorium kolibrów. Przy wejściu, zasapani, bo ostatni odcinek drogi piął się mocno w górę nie możemy uwierzyć w następną niespodziankę jaka nas spotyka. Jesteśmy w środkowej Kolumbii, w jakiejś dżungli, nad brzegiem górskiego potoku i…. i mówimy do przechodzących właśnie turystek – Dzień dobry! Ależ niesamowite spotkanie. Ja już wcześniej usłyszałem, że panie rozmawiają w naszym ojczystym języku dlatego pozwoliłem sobie na głośne „dzień dobry” wywołując wielkie zaskoczenie na ich twarzach (pewnie takie jak trochę wcześniej na mojej). Szybko wymieniamy podstawowe informacje kto? Skąd? Na jak długo? Którędy? itd. Po czym opowiadamy, opowiadamy i gdyby nie to, że czas nas goni pewnie moglibyśmy opowiadać o swoich przygodach godzinami. Jeszcze tylko wspólne, pamiątkowe zdjęcie, panie Renata (z prawej) i Dorota (z lewej) do środeczka, pan który wpuszcza do obserwatorium, pstryka i przychodzi nam się po krótkiej, bardzo przyjemnej rozmowie żegnać, życząc sobie na wzajem miłej dalszej podróży – bien viaje. A w tym miejscu, o ile któraś z pań akurat czyta, bardzo serdecznie pozdrawiam.

Schodzimy z Asią w kierunku skąd przyszliśmy do następnego rozwidlenia dróg. Mamy do wyboru: albo wracać tą samą przyjemną, zacienioną drogą przez las, albo wdrapać się na niesamowicie ostrą i wysoką górę, obejść dolinę dookoła i wrócić do samochodu od drugiej strony. Którą opcję wybieramy? No pewnie, że drugą. Czas pokazał, że był to bardzo dobry wybór, a niesamowity trud związany nie z wejściem, a z wgramoleniem się na szczyt został bardziej niż sowicie wynagrodzony. Który to już raz nie jestem w stanie opisać tego co świat roztacza przed moimi oczami? Zielona dolina Cocory, przyozdobiona jak świąteczne ciasto rodzynkami, smukłymi, wysokimi, falującymi na wietrze palmami leży u naszych stóp. Przygotowując się przed przyjazdem tutaj czytaliśmy o dolinie Cocory w przewodniku. Było tam takie zdanie: ” W kraju, które błyszczy cudownymi krajobrazami, dolina Cocory zalicza się do tych najpiękniejszch. Przyglądając się jej z góry, nie mamy złudzeń, że to prawda. Trudno oderwać wzrok. Asia siedzi wpatrzona jak zamurowana, ale jak wszystkie piękne chwile i ta musi się skończyć. Schodząc wokół doliny mamy jeszcze możliwość nasycić się jej pięknem które leżąc na miękkim, zielonym, trawiastym dywanie możemy dotknąć, usłyszeć i powąchać.
Tak bardzo pokochaliśmy to miejsce i prawdopodobnie ono nas, że mamy pewien kłopot z wydostaniem się stąd. Natura otoczyła nas płotem (przynajmniej tak nam się wydaje) i nie chce wypuścić. Jest brama, ale zamknięta grubym łańcuchem. Z mozołem przedzieramy się przez ciasną szparę między wrotami a ziemią i po raz drugi, 20 m dalej padamy na ziemię. Tym razem nie z wysiłku a ze śmiechu. Płot, który biegnie od bramy kończy się 20 m dalej. I nic po prostu się kończy. Kończy się też nasza przygoda z doliną Cocory jednego z najcudowniejszych zakątków świata. Jeszcze tylko kolacja w Salento i wyruszamy do Bogoty.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł