W czwartkowy poranek, przy nisko wiszących chmurach, z których rzęsiście pada deszcz, nie wydaje się by położone w środku Andów kolumbijskie serce tętniło nadzwyczajnym życiem. Do Bogoty, bo o niej mowa, wjeżdżamy od północnej strony, czyli od strony bogatszych dzielnic z okazałymi domami, wielkimi supermarketami, szerokimi ulicami i niezłymi samochodami. Musimy pokręcić się trochę w tej części miasta, bo właśnie zapaliła mi się kontrolka, wskazująca jakąś usterkę opisaną w instrukcji jako „błąd sinika – proszę skonsultować z serwisem”. No to szukamy serwisu. W internecie znajdujemy trzy adresy. Jak już się pewnie domyślacie ten trzeci, ostatni, jest tym właściwym. Zawsze w takich sytuacjach zastanawiam się dlaczego nie zaczynam od tyłu. Przecież zawsze, ale to zawsze to czego szukam znajduje się na końcu. Pierwszy serwis odsyła nas do drugiego, a drugi jest zamknięty. Trzeci adres zostawiamy sobie na jutro rano by przynajmniej część dnia poświęcić miastu.
Asia dowiaduje się z przewodnika co warto, a co należy koniecznie będąc w Bogocie zobaczyć. Większość tych rzeczy znajduje się na starym mieście, ukrytym za nowoczesną dzielnicą z pnącymi się ku niebu aluminiowo-szklanymi wieżowcami. Mijamy tę niezbyt urodziwą część miasta i parę skrzyżowań dalej skręcamy w lewo w kierunku głównego placu starego miasta – plaza de Bolivar. Gdybyśmy niechcąco na tym skrzyżowaniu skręcili w prawo, wylądowalibyśmy w południowej, robotniczo-slamsowej dzielnicy miasta, do której, sądząc po metalowych ogrodzeniach, kordonach pilnującej porządku policji i wojska, wcale nam nie spieszno. Skręcamy w lewo i dojeżdżamy do centrum starego miasta. Jako, że wciąż pada, decydujemy się na tak zwaną objazdówkę czyli zwiedzanie przez szyby samochodu. Krążymy po zabytkowych uliczkach do zmroku i decydujemy się pozostać tu na noc. Parkujemy w pobliżu placu Boliwara, na przeciwko wartowni z uzbrojonym policjantem. Nigdy do tej pory tego typu środki ostrożności nie były potrzebne, ale też nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć. Tym razem pan policjant się przydaje przepędzając pijanego przechodnia dobijającego się do naszego auta i próbującego wywołać awanturę. Nie jest jakoś bardzo niebezpiecznie, ale dosyć nieprzyjemnie. Więcej incydentów nie ma i noc w centrum Bogoty mija cicho i spokojnie.
Rano szybciutko oddajemy auto do serwisu i ciesząc się ze zmiany pogody (przestało padać) po raz kolejny idziemy przyglądać się z bliska temu, co wczoraj widzieliśmy tylko zza mokrych szyb.
Dzisiaj Bogota jawi nam się dużo ładniej. Wąskie uliczki wzdłuż XVII i XVIII wiecznych kolorowych, pokolonialnych budowli, przepięknie rzeźbione portale, zielone skwery i górujący nad miastem na wysokości ponad 3.500 m Cerro de Monserrate z widocznymi na szczycie śnieżno-białymi murami kościoła, bardzo szybko pozwalają polubić to miejsce. Wchodzimy do paru kościołów, smakujemy w jednym z barów tutejszych przysmaków, częstujemy się kolumbijską kawą w przydrożnym straganie, kręcimy się między kolorowymi kamienicami, chłoniemy atmosferę miasta i poznajemy jego urok. Asia, jako przewodnik twierdzi, że będąc w Bogocie koniecznie należy odwiedzić Muzeo de Oro – muzeum złota. A jakże – odwiedzamy. Każda stolica państw Ameryki Południowej posiada muzeum złota. Wiele z nich widziałem. Z przekonaniem stwierdzam, że te w Bogocie, te z którego właśnie wychodzimy jest najbogatsze, najładaniej urządzone i bezwzględnie najbardziej godne polecenia. Zwiedzamy jeszcze jedno muzeum – tym razem z mojej inicjatywy. Muzeum Bogoty, które w odróżnieniu od poprzedniego nie jest absolutnie godne polecenia. Nic w nim nie ma. Mieliśmy ochote na kawałek historii, a tymczasem uraczono nas wystawą zdjęć z Berlina. Trzeba było przelecieć pół świata by sobie popatrzeć na Berlin.
Brukowaną ulicą schodzimy w kierunku przystanku autobusowego zza którego okien żegnamy piękne, kolorowe stare miasto stolicy Bogoty.
W serwisie dowiaduję się, że część, która przestała działać to chłodnica do klimatyzacji. Nigdy nie używałem „klimy” (może dlatego przestała działać, zgodnie z zasadą, że rzecz nieużywana się psuje), bo wolę jeździć przy otwartym oknie, by świat nie tylko widzieć, ale i czuć. Problem niewielki, nie powinien mieć żadnego wpływu na dalszą część podróży Into the world.
Do wspomnień Witka dodam kilka słów i zdjęć od siebie [Asia]. Po pierwsze Bogota to miasto graffiti – nigdy wcześniej nie byłam w miejscu, w którym byłoby ich równie wiele. Dzięki nim miasto wyglądało kolorowo i zachęcająco mimo deszczu. A drugi drobiazg, który zapadł mi w pamięć, to tajemniczy kram jakiejś współczesnej czarownicy-zielarki, obwieszony ziołami i woreczkami dziwnej zawartości. Jak głosiła papierowa reklama przyklejona do “witryny” można tam było dać poczytać ze swojej dłoni lub kart tarota, a do wstąpienia i skorzystania z usług zachęcał sam papież Franciszek 🙂